niedziela, 29 sierpnia 2010

Pytanie powraca jak bumerang. Znowu, znowu, znowu i znowu. Niedobrze, bo świadczy to tylko i wyłącznie o mnie. Staram się to jakoś stłamsić, uspokoić. Przecież wiem jak jest, nie powinienem narzekać, ale jednak. Znów jest to "ale". Walczę, naprawdę się staram, staram się bardzo. Ale łatwe to to nie jest. I cały czas zastanawia się: czemu? No dlaczego? Tak, ot nagle wszystko się zmienia i nagle moje życie nabiera innych barw. Kiedyś myślałem, że to nic, że to przecież nic wielkiego. No to trzeba było zrewidować poglądy. I tak rewiduję codziennie właściwie. Non stop.
Wczoraj spędziłem bardzo miły i dzień i wieczór. Najpierw zajechałem do Warszawy, spotkałem się ze Zdunem, oddałem mu co miałem dla niego. Potem pojechałem do Zielonki, do Izy, jako że trzeba było wywiązać się z obietnicy (nie wiem jak znieśli to sąsiedzi, no ale...). A w końcu trafiłem do pierwotnego celu mojej podróży. Czyli do Piastowa, do Mizina. A tam wieczór (noc) Disneya i karaoke :-) Zabawa oczywiście przednia, jednak ja zaniemogłem około trzeciej w nocy (no cóż, wygodna kanapa, poduszka i koc robią swoje :-))

A dzisiaj zapraszanie ludzi na jutro. Sporo się nagadałem przez komórkę. No i zadzwonił do mnie stary kolega i tak sporo pogadaliśmy. A potem wyścig i dziki slalom na rowerach z Marysią i Olkiem, w lesie pomiędzy drzewami. Dawno już na rowerze nie jeździłem i przypomniało mi się jak super zabawa to jest.


piątek, 27 sierpnia 2010

Wczoraj coś mnie ruszyło i wyszedłem na mały spacer. Zawędrowałem za brzezinę, prawie do samego Annopola. Spotkałem dwie kozy, kilka koni. I tak chodziłem po polach, łąkach, lasach. I przypominało mi się dzieciństwo, kiedy bawiliśmy się na tych polach, w brzezinie. Pamiętam jak zawsze baliśmy się wejść do lasku za brzeziną, który zawsze był taki jakiś tajemniczy. Przypomniało mi się jak razem z tatą, Zośką i Jaśkiem poszliśmy na grzyby i w czasie kiedy oni bawili się na łące, ja znalazłem dwa prawdziwki. Chodziłem tak i wspominałem, ale myślałem też o czasach teraźniejszych. O tym jak jest teraz, o tym jak się zmieniłem przez ten czas. Aż w końcu położyłem się na trawie i patrzyłem w niebo. W takich momentach odczuwam jak bardzo brakuje mi wsi i spokoju w mieście. Takiej ciszy, jaka zawsze tu panowała. Zaczynam rozumieć pojęcie dom i powiedzenie, że "wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej". I cały czas wraca do mnie jedna myśl. Jednak myśl, która w ogóle nie daje mi spokoju. Mimo, że wszystko zaczynam rozumieć trochę lepiej i wydaje mi się, że jest coraz lepiej, to jednak cały czas zostaje we mnie pewien niepokój. Ale staram się go zwalczyć. Wiem, że jestem w stanie.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Co za noc...

Długo nie mogłem spać. Może to przez komary, może przez nowe miejsce (spałem pod iglakami w ogródku), może przez księżyc, który świecił bardzo mocno, rozświetlając okolicę. Ale myślę, że powód był inny. Ten sam.

Noc była piękna. Księżyc chyba w pełni, gwiazdy wysoko na niebie, co jakiś czas jakaś perseida zostawiała jasną smugę. Z poziomu ziemi, patrząc na wszystko przez wysoką trawę, okolica była po prostu piękna. Stary drewniany dom, otoczony przez mgłę, na tle wysokich drzew, oświetlony jedynie przez księżyc o drugiej w nocy, był niesamowity. Nawet Remi do mnie przyszedł, położył się tam gdzie miałem głowę, i zaczął wiercić się, tylko żebym go pogłaskał. No to poleżeliśmy tak razem, przytuleni do siebie. Potem Remi zaczął robić za poduszkę, po czym usiadł obok i tak siedział jakiś czas. Kochany pies.

W końcu zasnąłem. I spałem spokojnie. Mimo wszystko.

środa, 25 sierpnia 2010

A ja nadal nic nie wiem, nic nie rozumiem, niczego nie jestem pewny. Tak jak w piosence "naprawdę nie wiesz, nie wiesz, nie rozumiesz nic..." No bo nie wiem i tyle. Nie to żeby było mi z tym dobrze, bo nie jest. Tak właściwie to szlag mnie trafia i nie przestaje o tym myśleć. Zastanawiam się czy kiedykolwiek uda mi się zrozumieć. Czy w końcu wszystko będę miał jasno i przejrzyście. I zaczynam dochodzić do wniosku, że nie ma szans. Wtedy zwariuję i tak to się skończy.
Po wielu perypetiach wróciłem znów do domu. Cały, zdrowy, szczęśliwy. Za to wczoraj miałem taki jakiś dziwny dzień.

Rano odwiedziłem Borutów, a od nich pojechałem do Warszawy do wuja Aleksandra. To była chyba najlepsza wizyta u niego. Rozmawialiśmy prawie dwie godziny, zjadłem nawet u wuja obiad. Zastanawia mnie skąd wuj ma tylu znajomych i przyjaciół. "Bo wiesz, dwóch moich 21-letnich przyjaciół...", "a wiesz, moi młodzi przyjaciele..." Wynika z tego, że wuj ma świetny kontakt z młodzieżą (a jakże - potwierdzam). Ale też wzbudza duży szacunek. I mimo upływu lat widać, że wuj wciąż ma energię i pragnienie widywania się z ludźmi. Właściwie każdego dnia ma umówione jakieś spotkania. Wciąż żyje życiem towarzyskim. Te spotkania są naprawdę świetne. No i to było pierwsze, na których sobie coś zanotowałem (zaczynam wdawać się w tatę - aczkolwiek nie pisze jeszcze na pudełkach od zapałek:))

Potem bezsensownie chodziłem po Warszawie. Właściwie bez celu, ot tak. Byłem na senatorskiej, gdzie oddałem swoją i kolegi umowy wolontariackie (do olimpiady specjalnej, która odbędzie się we wrześniu). Potem przeszedłem się pod kolumnę Zygmunta i chwilę tam posiedziałem, myśląc o różnych sprawach. No i jak już wracałem do domu to jakoś tak się porobiło, że nie trafiłem do domu tak bezpośrednio. A było to tak:

Jadę sobie do domu. Siedzę sobie między przedziałami na torbie, czytam książkę ("Światło") no i nagle przyszło mi do głowy (właściwie to już chodziło mi to po łbie) żeby wysiąść z pociągu. Taki spontan, w końcu jestem człowiekiem na "tak". No i jak wyszedłem z tego pociągu w Wołominie, to wiedziałem co mam robić. Cofnąłem się parę stacji do Zielonki, no i niby miałem tam być tylko przez chwilę, ale jakoś wyszło na to, że nie byłem tylko chwilę. Trochę dłuższą chwilę.
No i bardzo dobrze, bo inaczej to byłby sajgon porządny, a tak to nie ma:)

A dzisiaj pół dnia spędziliśmy na rozwożeniu zaproszeń na trzydziestego po okolicznych wsiach. Odkryliśmy jedno: otaczają nas wspaniałe tereny, nadające się na spacery, do biegania, jeżdżenia rowerem. Nie wiedziałem, że w okolicy jest aż tak fajnie.





poniedziałek, 23 sierpnia 2010

No i wiem, czemu nie potrafię niektórych rzeczy załatwić jak należy. Boję się konsekwencji. Ot, niby błahostka, a jak potrafi życie skomplikować. Choć może i nie błahostka? Bo to w sumie nie taka znów błahostka. Normalnie sam nie mogę w to uwierzyć, że aż tak można się bać, żeby nic nie zrobić i się tylko męczyć. Sam już nie wiem co gorsze. Mogę zyskać, mogę stracić. "Może si może no" jak to mawia Wireman (nie pytajcie).
Czemu niektóre rzeczy nie są takie łatwe jak się wydaje początkowo? Albo może to ja po prostu niektórych spraw nie potrafię załatwić jak należy... Normalnie się czasami zastanawiam nad własną ułomnością. Eeeeee.

Spędziłem dzisiaj bardzo miły dzień. No i chodzenie na bosaka po Warszawie coraz bardziej mi się podoba.

Jutro jadę do wuja Aleksandra, podejście drugie, bo w piątek wuja nie zastałem, bo się źle zrozumieliśmy. A chcę się z nim bardzo zobaczyć. Jest o czym rozmawiać. No i o Solidarności też mogę się czegoś dowiedzieć. Poznać stanowisko wuja, pomyśleć nad tym co sam chce powiedzieć trzydziestego.

No i basta. Sam nie wiem o czym mogę jeszcze napisać. Skończyły mi się pomysły. No i do opowiadania mam sto różnych pomysłów, z których każdy następny jest bardziej pokręcony od poprzedniego, przez co w ogóle do niczego się nie nadaje. Chyba utknąłem w miejscu.


środa, 18 sierpnia 2010

Horyzonty Wyobraźni 2010

Cieszmy się i radujmy, bo właśnie dzisiaj, została ogłoszona lista finalistów konkursu literackiego Horyzonty Wyobraźni. No i co? W 23 najlepszych pracach jest moje "Ktoś umiera..."!!!!!!! To jest taka radość... Sobie nie wyobrażacie:)

niedziela, 15 sierpnia 2010

Co się wydarzyło w Strachówce i Bodzanowie

Zacznijmy od ogniska w Strachówce, które to odbyło się w czwartek. Odkąd jestem w Annopolu przez czas dłuższy niż jeden dzień, prawie codziennie wieczorem spotykamy się w Strachówce i gramy w kosza/siatkówkę. Tzn. ja, Jasiek, Zośka, Sebek, Radek, Szymek, Krzysiek, Elwira... Znajomi. No i w czwartek zorganizowaliśmy małe ognisko. Najpierw meczyk w piłkę nożną z chłopakami z Zofinina. A potem ognisko. Posiedzieliśmy tak w parę osób, pośpiewaliśmy, zrobiliśmy pająka. Nowość jak na rzeczywistość Strachowską. Ale bardzo miło i przyjemnie było, może za jakiś czas takie spotkania będą normą?

A weekend spędziłem w Bodzanowie, u kolegi z klasy. Wybierałem się tam już od dłuższego czasu, no i w końcu udało się dojechać. Co tu dużo pisać - super było i tyle. Razem ze Stachem, Zdunkiem, gospodarzem - Lewym i jego dwoma kumplami - Przemem i Rzadkim, bawiliśmy się, rozmawialiśmy, pływaliśmy, graliśmy w koszykówkę/piłkę nożną, słuchaliśmy muzyki i mnóstwo innych różnych rzeczy. Jak to dobrze mieć otwartych na świat kolegów.
"-Zdunek, jedziemy na weekend do Bodzanowa?
- jasne, bez problemu."
"Stachu, jedziesz też?
- No jasne."
No i tak wylądowaliśmy w Bodzanowie, a właściwie Bodzanowie i Krawieczynie. Miejsce super, cisza, spokój, jeziorko-bajorko, drzewa. Żyć, nie umierać. Poruszaliśmy się motorami, co było oczywiście dodatkową atrakcją:)

Wróciłem do domu na bosaka. Bez butów, skarpetek, klapek. Poczułem się jak pan Cejrowski. Po stolicy też oczywiście przechadzałem się na bosaka. Z torbą na ramieniu wracałem do domu. Mogłem poczuć się jak jakiś hipis, wolny. Codziennie gdzie indziej, marzy mi się taka podróż z plecakiem jak kiedyś tata, autostopem. Bardzo fajnie mogłem się poczuć siedząc pod latarnią obok Jadowa, podśpiewując sobie Marysiańkę i patrząc na swoje brudne stopy. Super.

Dzięki Lewy, wpadamy jeszcze pod koniec wakacji!

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Spędziłem dwa super dni w Warszawie/Legionowie. Wczoraj pojechałem do Legionowa, odwiedziłem Borutów, byłem u babci Heleny, z przypomnieniem, że jeszcze żyję. Zastałem na miejscu ciocię Jadzię z Krzyśkiem, porozmawialiśmy, obejrzeliśmy kabaret. Przespałem się na podłodze. Bardzo miło było. No i dzisiaj spotkałem się po ponad miesięcznej przerwie z Anią i Zdunek - ludźmi z mojej klasy. Spędziłem wspaniały dzień rozmawiając o różnych, poważnych i tych mniej poważnych sprawach. Muszę im za to jeszcze raz podziękować, tym razem na forum internetowym, za to że po prostu są. Dobrze mieć przyjaciół. Bardzo dobrze zobaczyć się też po miesiącu bez kontaktu. Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że wybrałem dobre liceum. Mam nadzieję, ze Helena spotka w nim równie wspaniałych ludzi.

sobota, 7 sierpnia 2010

Powroty

W czwartek wróciłem z Sosnowego. Tym razem jednak nie byłem tam na obozie integracyjnym, ani nie pomagałem w jego organizacji. Byłem uczestnikiem teatrzyku "Powsinoga", który działa od trzech lat.

Pomysł zrobienia teatrzyku kukiełkowego i pokazywania go w różnych wsiach polski to oczywiście pomysł pana Mariana. Jeden z wielu. Mieliśmy jeździć gdzieś w górach Świętokrzyskich, ale z powodu problemów technicznych wylądowaliśmy w Sosnowym.

Przez pierwsze dni pobytu tam, przygotowywaliśmy kukiełki i wszystko co było nam potrzebne do przedstawienia. Trzeba było również przerobić scenariusz, co przy pomocy Krzysztofa - naszego reżysera - zrobiliśmy. Gdy mieliśmy już wszystko - próby!

Pierwsza próba, jeszcze bez sceny, jedynie z kukiełkami w dłoniach trwała... około 8 godzin i nie udało nam się przerobić całego scenariusza. Było to bardzo męczące, ale, jak się potem okazało - przydatne i owocne.

Pierwszy występ był dla ludzi z obozu jeździeckiego, który w czasie kiedy my pracowaliśmy nad kukiełkami, odbywał się w Sosnowym. Zostaliśmy bardzo miło powitani i potraktowani oklaskami. Samo przedstawienie wyszło bardzo dobrze - nie mieliśmy żadnej większej wpadki, a była to nasza premiera! Przedstawienie trwało godzinę, czyli było baaardzo długie.

No i dalej próby, próby, próby... którym nie było końca. Następnego dnia przedstawialiśmy dla zaprzyjaźnionych rodzin gospodarzy. Tym razem dostaliśmy oprócz oklasków również coś na ząb - dwie torby cukierków i paczkę dużych ciasteczek :)

Kolejny dzień to było przedstawienie główne - pokazywaliśmy naszą sztukę ("Franek Świder i jego fujarka") w Skansenie w Nowogrodzie. Mimo że jakieś 10 minut przed rozpoczęciem nie było prawie nikogo - to jednak publiczność nie zawiodła. Zebrało się około 30 osób. Wszyscy reagowali bardzo spontanicznie i było to nasze najlepsze przedstawienie. Po wszystkim dzieci mogły dotknąć kukiełki, mogły wejść za scenę, zobaczyć jak to wszystko jest tworzone. Panowała bardzo miła atmosfera. Mogliśmy też zobaczyć skansen. Co ciekawe mieszkał tam kiedyś, w dworku, w którym obecnie znajduje się kasa, nasz reżyser Krzysztof, a jego ojciec zaprojektował ów dworek.

Ostatnie przedstawienie odbyło się w czwartek u znajomej państwa Domańskich (gospodarzy Sosnowego). Tam zostaliśmy przyjęci iście po królewsku - jeszcze zanim cokolwiek pokazaliśmy zostaliśmy zaproszeni do wspólnego grilla. A jedzenia było mnóstwo. Kiełbasy, steki, ciasteczka, napoje... Takiego przyjęcia się nie spodziewałem.

No i przyszedł czas rozstania. Ale teatrzyk zamiera jedynie na miesiąc, bo zamierzamy kontynuować prace nad nim już w roku szkolnym i wystawiać go w szpitalach i szkołach. Szykuje się artystyczny rok.





niedziela, 1 sierpnia 2010

Jest 2:20 w nocy z niedzieli na poniedziałek. Jakoś nie ciągnie mnie do spania. A w sumie powinno, bo ciągle coś robimy i jest to męczące. Dzisiaj, jak wróciliśmy z kościoła (a wracaliśmy na piechotę, lasami, jakieś 7-8 kilometrów) do wieczora, czyli jakoś do 23 robiliśmy próbę przedstawienia. Uwierzcie mi - to jest męczące. Ale jeszcze nie śpię.

Mam pomysł na nowe opowiadanie, zacząłem nawet pisać. Roboczo nazwałem to "Kruk", ale jeszcze nic nie wiadomo. Mam już kilka stron A4 zapisanych ręcznie. Jest to jedna z przyczyn, dla których nie śpię - nie ma kiedy pisać, więc piszę wieczorami, a właściwie nocą.

Ostatnie trzy dni spędziłem na robieniu pewnej rzeźby. Tzn. każdą wolną chwilę ostatnich trzech dni spędzałem na robieniu tej rzeźby. A jest to rzeźba w drewnie, która właśnie schnie po klejeniu. Nie będę tłumaczył, ale jest to kolejny powód, dla którego nie śpię.

Inna sprawa - sporo rozmyślam. Tzn. Sosnowe, po ostatnim moim pobycie tutaj nie jest takie jak było wcześniej. Nic się tu właściwie nie zmieniło, oprócz nowego ciągnika, czy bramki zrobionej przez Kubę, ale zmienił się mój sposób myślenia i patrzenia. Sosnowe to oczywiście nadal wspaniałe miejsce.

Siedzę sobie opatulony w śpiwór w świetlicy. Właśnie któryś z psów zerwał się z ziemi i popędził za miauczącym od kilku minut kotem. Panuje wspaniała cisza - tzn. cisza naturalna, czyli pobrzękiwanie świerszczy, miauczenie kota, teraz szczeknięcie psa. Powoli dochodzi trzecia w nocy, oglądam zdjęcia z kolonii na blogu, nadrabiam zaległości w czytaniu bloga taty.

Korzystam z komputera pana Mariana, to tak gwoli wyjaśnienia skąd ja mam dostęp do internetu.

Dobrze mi się tu siedzi, dobrze mi się tu myśli, dobrze mi się tu wspomina. A jest co wspominać. A jest o czym myśleć. A jest i na czym siedzieć :)

Troszkę myślałem o studiach. A właściwie to rozmawiałem z Magdą, no i mam już niezły mętlik w głowie. Jedno jest pewne - chcę robić coś, przy czym będę mógł dużo pisać, bo pisać lubię. Przez ostatnie dwa lata myślałem o politechnice, jestem w klasie chemicznej, po politechnice łatwiej znaleźć zawód, blablabla. Zaczynam myśleć, że politechnika wcale nie jest dla mnie. Nagle, a właściwie to wcale nie tak nagle, pojawiła mi się w głowie myśl o kulturoznawstwie i etnologii/etnografii. Coś ciekawego, gdzie, wydaje mi się, że jest o czym pisać i trzeba pisać. Sam już nie wiem co ze sobą zrobić, a matura za niecały rok...

Już po trzeciej, kończę więc. Spać mi się nie chce, ale wiem, że powinienem się choć na chwilę położyć.