wtorek, 28 grudnia 2010

Pozdrowienia...

... ze stolicy świata, zwanej Bodzanowem. Więcej już po powrocie. Pozdrawiam serdecznie =)

niedziela, 19 grudnia 2010

środa, 15 grudnia 2010

Klub kulturalnej rozmowy

Dzisiejszego, jakże pięknego środowego dnia, odbyło się drugie spotkanie w ramach projektu pani Zaremby - Klubu kulturalnej rozmowy. Idea jest prosta: na takim spotkaniu oglądamy film (gatunek, czas powstania itd. zależą od... od czynników różnych, aktualnie zaczęliśmy cykl oglądania filmów, które powinno się znać), po czym następuje dyskusja. Punktem wyjścia jest film, aczkolwiek temat schodzi na różnorakie ścieżki, często niespodziewane.

No i dzisiaj obejrzeliśmy "Ucztę Babette", duński film, opowiadający o małej duńskiej osadzie, zamieszkałej przez społeczność protestancką. Bardzo ortodoksyjną społeczność, przestrzegającą surowo zasad swojej religii i pouczeń miejscowego pastora. Nie będę się tutaj rozpisywał o fabule, bo może ktoś nie oglądał i jeszcze chce to zrobić. Chcę tylko powiedzieć, że film rzeczywiście jest godny uwagi i niesie ze sobą niejedno przesłanie. Trafia. No i po raz drugi już, pani Zaremba naznaczyła problem szybkiego jedzenia w dzisiejszym świecie, bez należytego obrządku, bez rozmowy, jedzenia dla zaspokojenia głodu. I co tu dużo gadać - ma rację.

Wróciłem przed 21 do domu. Nie żałuję jednak ani trochę. Te spotkania są po prostu świetne, czegoś takiego brakowało mi w gimnazjum i przez pierwsze dwa lata liceum. Mogę się tutaj rozpływać w zachwycie dla pomysłu pani Zaremby ale powiem tylko, że jestem jej za to wdzięczny. Bo jakby nie było - poświęca własny czas, którego, jak sama często mówi, nie ma za wiele. No i zaciera się granica nauczyciel - uczeń. Na tych spotkaniach jesteśmy uczestnikami dyskusji, równymi sobie, bez podziałów. Za co również trzeba Zarembie pogratulować. Bo potrafi stworzyć taką atmosferę.

Ze spraw innych - boli mnie kostka. Dzisiejszy mecz był trochę niefortunny, że się tak wyrażę. Mam nadzieję, że będę w stanie grac jutro.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

No i wiem, co jeszcze. Tak się zastanawiałem ostatnio, czemu ludzie przykrywają to, co dobre, tym, co mniej dobre. Chodzi mi o to, że wystarczy jakaś kłótnia, sprzeczka, jakieś zdarzenie, które może przesądzić o relacjach z kimś. Przykładowo, mamy małżeństwo, które żyje ze sobą 5 lat. Nie zagłębiając się zbytnio w przyczyny, dochodzi do zdrady z jednej ze stron. Niech będzie facet. No i co? Rozwód. Najpewniej. I zastanawia mnie, czemu jedno takie wydarzenie, bolesne, na pewno, nie przeczę, zakrywa całe 5 lat dobrego związku? Mamy ciąg pięcioletniego szczęścia, które jest zasypywane przez jedną głupotę. Jakoś nie potrafię tego pojąc. Bo istnieje chyba coś takiego jak wybaczenie, nie? No kurde, głupie to. No nie mogę pojąc, jak to się dzieje. A naszło mnie tak jakoś w kościele u Franciszkanów w Krakowie. Ten Kraków coś w sobie ma. Ostatnia msza, kiedy wracaliśmy z... Karkonoszy? też była cudna. Też miała coś w sobie niesamowitego i też mnie natchnęła. A to powyżej to nie jedyny efekt Mszy niedzielnej, żeby nie było. To tak po prostu zapisałem. Może Mizin jest mi w stanie odpowiedzieć? Wiem Mizin, prowokuję :) Ale temat do rozkminy chyba dobry, co?
A! Wiem, co mi uleciało:
Pozdrawiam Kasię - wiedźmę i jeszcze jedno - Michał jest głupi (ale i tak Cię lubię, stary:)

(tak, jak obiecywałem)

Pieniny

To był chyba najlepszy wypad w góry ze wszystkich dotychczasowych. Pieniny. Ach, te Pieniny.

Wyjeżdżałem w góry żeby tam znaleźć spokój, a uwierzcie mi, że był mi potrzebny. No i chyba go znalazłem.

Od początku. Wyjazd tym razem nietypowo, bo tuż po lekcjach piątkowych. InterRegio do Krakowa. Podróż bardzo spokojna, już podczas niej poznałem Marcina - brata ciotecznego Stacha i Darka - ucznia pierwszej klasy matematyczno - fizycznej z Poniatówki. Więc dojechaliśmy do Krakowa, stamtąd trzeba było dostać się do Nowego Targu. Autobusem. Wyszło jakoś tak, że ja jechałem sam, reszta grupy następnym. Jak się okazało - dla mnie bardzo pozytywnie.

Wyszedłem w Nowym Targu, a tu doskakuje do mnie młody chłopak, na oko gimnazjalista, i mówi: "Łazarz, tak? cześć, jestem Łukasz". Moja mina musiała być zabójcza, bo potem Łukasz długo się ze mnie jeszcze śmiał i żałował, że nie miał aparatu. Jak się okazało, Łukasz to kuzyn pana Mariana, który miała mnie z dworca odebrać, o czym mnie pan Marian nie poinformował. Muszę przyznać, że tak otwartego człowieka chyba jeszcze nigdy nie spotkałem. Chłopak uczący się w drugiej gimnazjum (starszy od Andrzeja o rok!) od razu zaczął rozmowę, usta mu się nie zamykały, mówił dosłownie o wszystkim. I jakoś nie miałem problemu żeby z nim rozmawiać. Po prostu nie da się takich ludzi nie lubić. Doszliśmy razem na inny przystanek i tak czekaliśmy na autobus z resztą ekipy. W tym czasie zdążyłem dowiedzieć się, że Łukasz jest lektorem w swojej parafii, w pięknym i potężnym kościele, który mi dokładnie opisał, kim chce zostać w przyszłości, jak mu się układa z pewną dziewczyną i w ogóle mnóstwo tego. Myślę, że nie spotkaliśmy się przypadkowo. Bo mi to spotkanie było potrzebne. Nie sądziłem, że spotkanie i rozmowa z gimnazjalistą z Nowego Targu może mi tyle dać. A jednak.

No i zaciekawiony kościołem, następnego dnia rano wybraliśmy się ze Stachem, Michałem, panem Darkiem, panem Marianem i Łukaszem na roraty. Trzeba było wstać o piątej rano, ale było warto. To też było mi potrzebne. Kościół piękny nie tylko z zewnątrz. W środku również wspaniały. No i same roraty. Msza święta rozpoczęła się bez świateł, jedynie przy ołtarzu paliły się świecy. Niesamowite wrażenie i atmosfera. Ksiądz, razem z ministrantami, przeszedł procesją do ołtarza i rozpoczął nabożeństwo. Po chwili światła zapaliły się ale atmosfera wzniosłości nie przeminęła. To, że wybrałem się na roraty także zawdzięczam Łukaszowi. No niesamowity gość.

No i wyjechaliśmy z Nowego Targu, prosto do Szczawnicy i dalej do Jaworek, na szlak. Pieniny przywitały nas piękną zimą. Śniegu było po prostu mnóstwo. Większą cześć wędrówki przedzieraliśmy się przez śnieg sięgający do połowy łydek, momentami przez śnieg sięgający kolan, a zdarzały się zaspy po same uda. Pogoda różna. Przez chwilę świeciło słońce, jednak większość czasu sypał gęsty śnieg. Oczywiście nie mogliśmy darować sobie "dupozjazdów" - zabawa była genialna. A góry napełniały spokojem. I zmęczeniem.

Jeszcze w sobotę mieliśmy zdobyć górę Wysoką - najwyższy szczyt w Pieninach, jednak nie pozwoliła nam na to pogoda. Tak więc się rozdzieliliśmy. Cześć grupy poszła dalej do schroniska, a cześć, do której należałem ja, rozbiła obóz na szlaku. Rozstawiliśmy pałatki, zorganizowaliśmy jedzenie, ułożyliśmy legowiska. Tak jak kiedyś Prometeusz, tak w sobotę Stachu wyczarował nam ogień. W tym miejscu biję mu pokłony, bo pokazał, że miano szkolnego piromana mu się należy. E tam szkolnego - jak dla mnie jest ogniowym mistrzem. Ogień nas uratował - ciepłe jedzenie (gulasz wojskowy i kiełbasa!), ogrzanie zmarzniętych stóp i rąk, ciepła woda na herbatę. No i jaki klimat. Wokół ciemny las (serio ciemny, o siedemnastej było już całkowicie ciemno), mnóstwo śniegu, wiatr hula wśród drzew, niedaleko szczyt Wysokiej... Czuliśmy się jak komandosi szykujący atak na Słowację. Brakowało jeszcze sprzętu militarnego :)

Noc udało się przeżyć. Temperatura spadła do minus sześciu, może minus siedmiu, nie mam pewności. Spałem bez spodni, jako że były mokre. Tak więc na nogi założyłem kurtkę i opatuliłem się śpiworem. Ach, co to była za noc... Trochę się jej obawiałem, ale rano okazało się, że żyję. Obudziłem się jakoś o szóstej i miałem okropny dylemat - leżeć w miarę ciepłym śpiworze, czy wyjść i odciążyć pęcherz. Wygrała natura. Gdy wystawiłem głowę poza pałatkę, pokazało się, że tak nas w nocy zasypało, że ledwo nas widać. No i jeszcze z samego rana podarłem sobie spodnie, próbując je założyć. Uratował mnie Marcin, pożyczając jakieś swoje. Zbieraliśmy się dwie godziny. Kompletowanie sprzętu, ogarnianie obozu, śniadanie. Trochę to trwało ale się nie spieszyliśmy, bo reszty ekipy jeszcze nie było. No i rano przywitał nas przepiękny widok na Tatry. Coś cudownego. Dość szybko jednak zaczął sypać śnieg, a Tatry spowiła mgła. Ale widok był warty każdej ceny. Sami weszliśmy na Wysoką, wyprzedzając pana Mariana i resztę o jakieś 20 minut. Niby niewysoka góra, bo tylko 1050 m n.p.m. ale w tych warunkach niebezpieczna i ciężka do zdobycia. Zejście z niej było super zabawą. Śniegu przeokropnie dużo, więc w ruch poszły "dupozjazdy". Ciężko nawet było inaczej zejść, niż na tyłku. Prędkości oszałamiające. Ale mniejsze dzieci niech pozostaną przy niewielkich górkach.

Przedzieranie się dalej przez śnieg było fantastyczne. Męczące, ale fantastyczne. Sceneria była przepiękna. Aż ciężko to opisać. Narnia. Pierwsze skojarzenia. Ale Narnia z wyobraźni, nie ta z filmu. Odsyłam każdego do jego własnej. Wąwóz Homole po prostu genialny. Właśnie tam zrobiliśmy pajączka. Gdy wyszliśmy z wąwozu zatroszczyłem się o swoją lewą stopę, która jakby nie dawała zbytnio znaków życia. Ale po intensywnym pocieraniu, nacieraniu i wcieraniu - palce znów zaczęły działać. No i dobrze, bo głupio by było je stracić.

Msza w Krakowie, mały spacer, sklep i do pociągu. Udało nam się zdobyć z Marcinem przedział (zrobiliśmy to trochę nielegalnie, no ale uszczęśliwiliśmy cztery obce osoby) no i pojechaliśmy. W pociągu było nad wyraz zabawnie. Robienie "kanapki" w przejściu miedzy przedziałami, "mamuta", mostu... Było śmiesznie.

Do domu dojechałem jakoś około północy. Rozwiesiłem mokre rzeczy (czyli wszystko) i poszedłem spać. To był genialny wyjazd. G.E.N.I.A.L.N.Y.

A teraz trochę z innej beczki. Ostatnio jest różnie. Wszystko jest dobrze jedynie w snach. Każdej nocy mam jakiś sen, nie są one takie same, ale wszystkie zawierają element(y), dzięki któremu nie chcę się budzić. Spokój odnalazłem nie tylko w górach. Sen ostatnio też stał się miejscem, gdzie jestem całkowicie spokojny i szczęśliwy. Ciekawe, ile to jeszcze potrwa?

No i jeszcze z innej beczki. Drogi Mikołaju, jeśli to czytasz, to chciałbym Ci powiedzieć, że zadowolę się z takiego prezentu: http://www.skapiec.pl/site/cat/24/comp/1650774 albo takiego:
http://www.skapiec.pl/site/cat/24/comp/79937
:D Oczywiście przyda mi się jeszcze parę rzeczy w góry, ale to na inną okazję. No i muszę odkopać i naprawić stary śpiwór taty. Cel na najbliższą wizytę w domu. Pozdrawiam!

Miałem chyba coś jeszcze do powiedzenia, ale jakoś mi uleciało. Jak sobie przypomnę, to dopiszę. A teraz dziękuję za uwagę i zapraszam ponownie.

wtorek, 7 grudnia 2010

Straszne jest to, że ostatnimi czasy ludzie mnie denerwują. Po prostu. Siedzę w szkole i ludzie mnie denerwują. Nie znam gościa, a i tak mnie denerwuje. Czemu tak jest? nie wiem. Ale to nie jest wcale fajne. Bo jak "oni" mnie denerwują to i mi nie jest wesoło. Chciałbym inaczej, ale nie mogę. Ja chcę w góry. Może tam się uspokoję. Może tam się wyciszę, prześpię gdzieś w krzakach, odpocznę. Bo wszystko czego chcę to świętego spokoju. Nie chcę żeby mnie ktoś o coś pytał, nie chcę żeby ktoś czegoś ode mnie chciał, nie chce mi się! A ci ludzie...

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Besztu besztu

No i zostałem zbesztany. Wiedziałem, że tak będzie. "Besztu, besztu", jak to w zwyczaju ma robić Filip. Ale on jeszcze macha paluchem.

Oj Mizin, Twoja odskocznia rzeczywiście jest nieźle hardcorowa. Aczkolwiek szalenie ciekawa. Czy ja Ci kiedykolwiek mówiłem, że Twój blog jest powalający? Szczerze, to często nie rozumiem Twoich postów w 100%, ale się staram :)

Więc więc. Weź tu się teraz tłumacz. Zacząłem pisać, to i skończę. Sprawy się, delikatnie mówiąc, pokomplikowały. A wszystko przez głupią studniówkę. Przez głupie niedopowiedzenia, brak jakiejś komunikacji, konkretnych i sensownych odpowiedzi, że się tak wyrażę "nasrałem" sobie na kilku frontach. W sumie to chyba na dwóch, ale jak się zastanowić to i inne się znajdą. Na frontach - kontaktach międzyludzkich w sensie. Blog to rzeczywiście błogosławieństwo, ale ostatnimi czasy jakoś ciężej było mi cokolwiek napisać. Ogólnie rzecz ujmując - mój stan psychiczny jest chwiejny. Zawsze to wiedziałem. Nie pamiętam jak to nazwał ostatnio pan dyrektor, ale określił takim ładnym słowem psychikę Żeromskiego. Jak znajdę to napiszę.

W formie fizycznej też nie jest ciekawie, ale przyzwyczajony jestem. Lekarz stwierdził, że w plecach mama jakieś zapalenie czegoś tam i zapisał mi parę leków (głównie maści i witaminy). Poza tym na dzisiejszym meczu piłki nożnej "dobiłem" sobie prawy bark - najpierw w piątek, teraz zderzenie z głową Łukasza. Bark boli okropnie, choć bardziej martwię się o tego chłopaka, bo wszystko wskazuje na to, że doznał lekkiego wstrząśnienia mózgu. Nie wiem, karetka go chyba zabrała.

Na wszystko nakłada się problem przyszłości. Jakoś maturą się bardzo nie przejmuję, czego powinienem się obawiać, a jestem nawet dumny. Bo jak patrzę na maturzystów, którzy życia poza nauką teraz nie mają, to mi się przykro robi. Z drugiej strony - ja się nie uczę chyba dlatego, że nie wiem na jakie studia mam iść. Jakby ten brak przekonania do zdawanych przedmiotów odpycha mnie od nauki ich. Chyba wiem, co chcę dostać od Mikołaja - dyktafon. A zainspirował mnie Robert Downey Jr. grający w "Soliście" dziennikarza. Będę z nim wszędzie chodził, nagrywał (tak, bo robienie notatek jak tata mi nie wychodzi) potem będę pisać i molestować różne gazety żeby wydrukowały mój tekst. Podobno trzeba walczyć o swoje, a co, jak będę tak wszystkich męczyć to może się ktoś zlituje. Bo chyba rzeczywiście chcę być dziennikarzem - prasowym czy radiowym - nie ważne.

Poza tym ostatnio ciągle słucham Czesława Mozila. Dobry gość jest.

Teraz już nie wiem o czy napisałem na początku, więc nie wiem czy o czymś zapomniałem. W szkole stanęła choinka. Lubię tę choinkę, ale rozprasza. Jak ją widzę to wydaje mi się, że już są Święta, więc nie ma co się uczyć. Głupie, ale taka prawda. No i fajnie, że dostaliśmy długopisy - zawsze o takim marzyłem. A że ja nigdy nie mam długopisu, to może przez kolejne dwa/trzy dni będę miał czym pisać.

A ludzie to chyba mają o mnie lekko błędne mniemanie. Ludzie w szkole w sensie. "bo z zajebistością to trzeba się urodzić" - to oczywiście Zdybel, ale on tak zawsze. No i to się ma do sportu. Niektórym się wydaje, że ja nie mam problemów (Sebek), inni uważają, że jestem zawsze szczęśliwym i radosnym gościem, jeszcze inni uważają, że codziennie jestem "na chaju" (pozdrowienia dla Adama z 1a), jeszcze inni, że "ręce i nogi tak ci latają wszędzie, ale złoty chłopak" (Kali!). Jeszcze inni mnie nie cierpią (pozdrowienia również dla nich - wzajemnie - wiem, że to nieładnie ale jakoś nie mogę). A tak naprawdę to gdybym miał kogoś spytać kim ja tak właściwie jestem, to nigdy nie dostanę poprawnej odpowiedzi. Takiej do końca. Ja wiem, że tak się nie da, że widzimy to, co chcemy, że widzimy tylko cześć złożoności każdej osoby, że widzimy daną osobę tylko w niektórych sytuacjach. A ja bym chciał, żeby ktoś wiedział więcej, żeby znalazła się taka osoba, która zna mnie lepiej trochę. W sumie zależy to ode mnie, czy się bardziej na kogoś otworzę. No ale. Zawsze można wszystko zrujnować jakąś głupotą, choć jeśli można zrujnować, to i można zbudować, nie? (ale ładnie zabrzmiało, normalnie jestem z tego zdania dumny).

Można by to wszystko jakoś sensownie zakończyć. Pytanie, jak? A! wiem o czym zapomniałem - wolontariat. Podobno wczoraj był Światowy Dzień Wolontariusza. Uwielbiam pracować wolontariacko. To w sumie jest jedna z rzeczy, o których wiem, że chcę w życiu robić - pracować jako wolontariusz. Chyba nic nie daje większej satysfakcji.

No to skończyłem. Nie tak, jak chciałem, ale dobre i to. Mam nadzieję, że trochę nadrobiłem.

Znowu samoistnie wyłączył mi się komputer. Na całe szczęście post się zapisał w roboczych. Ufff.

niedziela, 5 grudnia 2010

Czemu tak długo nic nie pisałem? nie wiem. Powinienem pisać. Dlatego teraz piszę. Nie jest wcale dobrze. Tyle.