Matura okazała się nie być tak naprawdę maturą, tylko wrednym sprawdzianem przygotowanym przez profesor Ciborowską. Zadania, których treści nie da się zrozumieć, bo są napisane językiem średniowiecznym, prawie żadnego powiązania z normalną maturą (robiłem już w życiu jakieś, więc wiem jak mniej więcej wyglądają) i ogólnie kicha. A wszystko dlatego, że psor Ciborowska nas (chem-fizu) nie lubi. Gratuluję obiektywizmu i chęci przygotowania nas do matury.
Jestem ostatnio niezwykle przemęczony. Zastanawiam się z czego to się bierze, no ale się bierze i już. Głowa boli mnie właściwie non stop, odkąd wyjdę ze szkoły (właściwie pod koniec lekcji już zaczyna bolec), bolą mnie mięśnie, kręgosłup, z którym trzeba coś zrobić, łapią mnie skurcze i ogólnie jestem wykończony. Czym? Sam do końca nie wiem. Nawet jak się wyśpię to i tak tylko poranek jest znośny. Potem zaczyna się dziadostwo.
Za mną kolejna wizyta u dentysty - już tylko jeszcze jedna i kończymy tę kosztowną zabawę.
W pokoju mam taki bałagan, że aż się boję dnia, w którym będę musiał to sprzątnąć...
wtorek, 25 stycznia 2011
poniedziałek, 24 stycznia 2011
Płacz i skacz
Dziwne uczucie, mnie ogarnęło, bo chce mi się okropnie... płakać. Nie wiem skąd to, nie wiem po co, ale w tym momencie mógłbym jedynie usiąść i się popłakać. Nie wiem, czy to wpływ muzyki, której właśnie słucham, czy to wiersz, który dzisiaj przeczytałem (po którym tak, popłakałem się), czy to może jakieś inne czynniki, nie znane mi bliżej, aczkolwiek takie, których kontur mógłbym chyba rozrysować. A może to wszystko na raz. Po trochu. Przejdzie mi, jak wszystko.
Z drugiej strony mam ochotę wyjść na zewnątrz, pójść, pobiec gdzieś przed siebie. Tak po prostu. Biec, śpiewać, tańczyć... No tak, ale nie pozwalają mi skurcze w obu udach (cholernie bolesne i długotrwałe - takiego skurczu jeszcze nie miałem), a także bolący kręgosłup. Nogi to pewnie ze zmęczenia, cała noc sobotniego tańczenia, dzisiejszy trening piłki ręcznej, zaliczenie "siłówki" na wf-ie, mało snu. Niestety kręgosłup to żadne przemęczenie, co wcale mi się nie podoba. Ech no, przyzwyczaiłem się znosić ból, bo od kiedy pamiętam coś mnie ciągle bolało, ale to wcale nie jest fajne.
Idę spać. Jutro próbna matura z chemii.
Z drugiej strony mam ochotę wyjść na zewnątrz, pójść, pobiec gdzieś przed siebie. Tak po prostu. Biec, śpiewać, tańczyć... No tak, ale nie pozwalają mi skurcze w obu udach (cholernie bolesne i długotrwałe - takiego skurczu jeszcze nie miałem), a także bolący kręgosłup. Nogi to pewnie ze zmęczenia, cała noc sobotniego tańczenia, dzisiejszy trening piłki ręcznej, zaliczenie "siłówki" na wf-ie, mało snu. Niestety kręgosłup to żadne przemęczenie, co wcale mi się nie podoba. Ech no, przyzwyczaiłem się znosić ból, bo od kiedy pamiętam coś mnie ciągle bolało, ale to wcale nie jest fajne.
Idę spać. Jutro próbna matura z chemii.
środa, 19 stycznia 2011
Garść szybkich informacji
No i jak Nobody, ja też mam przed sobą pewien wybór. Nie podoba mi się to i mnie ten wybór męczy. O ile łatwiej byłoby gdyby niektóre rzeczy były narzucone z góry...
Jestem w fazie tworzenia kabaretu na studniówkę. Mnie bawi sama zabawa przy wymyślaniu scenariusza, więc mam nadzieję, że innych też rozbawi.
Pozdrawiam panią Olę z Lublina i przepraszam, że ostatnio się nie odezwałem. Niestety i tak nie mogłem się z panią spotkać. Mam nadzieję, że to jeszcze jednak nastąpi:)
Moje chodzenie do dentysty powoli zmierza ku końcowi - jeszcze jakieś dwie wizyty. Wczorajsza wcale mi się nie podobało, bo oberwałem tym czymś do borowania po policzku, co przyjemne nie było.
W szkole nic nowego. Nudno jest. Na lekcjach raczej nic nie robię, oprócz zadań z chemii. Taki pożytek z pp, fizyki, biologii itd. Całkiem pożyteczne.
Dzisiaj odbyło się kolejne spotkanie z serii "oglądaj filmy i o nich rozmawiaj z Zarembą". Ciekawie. "Fałszerze". Choć jak na razie w moim mniemaniu najlepsza była "Uczta Babette".
Mało w tym tygodniu śpię. Głowa mnie przez to boli. No ale teraz jakoś nie mogę się położyć do łóżka. Wkurza mnie to. Jutro będę martwy.
Musze znaleźć krawat, koszulę i spodnie. Nie chce mi się łazić po sklepach.
Poza tym zaczął padać śnieg, to również mnie wkurza. Sporo rzeczy mnie wkurza. A właściwie sporo ludzi. I ten fakt też mnie wkurza.
Ok, to tyle. Pozdrawiam i życzę wszystkim miłego wieczoru, albo kolorowych snów. Albo jednego i drugiego.
Jestem w fazie tworzenia kabaretu na studniówkę. Mnie bawi sama zabawa przy wymyślaniu scenariusza, więc mam nadzieję, że innych też rozbawi.
Pozdrawiam panią Olę z Lublina i przepraszam, że ostatnio się nie odezwałem. Niestety i tak nie mogłem się z panią spotkać. Mam nadzieję, że to jeszcze jednak nastąpi:)
Moje chodzenie do dentysty powoli zmierza ku końcowi - jeszcze jakieś dwie wizyty. Wczorajsza wcale mi się nie podobało, bo oberwałem tym czymś do borowania po policzku, co przyjemne nie było.
W szkole nic nowego. Nudno jest. Na lekcjach raczej nic nie robię, oprócz zadań z chemii. Taki pożytek z pp, fizyki, biologii itd. Całkiem pożyteczne.
Dzisiaj odbyło się kolejne spotkanie z serii "oglądaj filmy i o nich rozmawiaj z Zarembą". Ciekawie. "Fałszerze". Choć jak na razie w moim mniemaniu najlepsza była "Uczta Babette".
Mało w tym tygodniu śpię. Głowa mnie przez to boli. No ale teraz jakoś nie mogę się położyć do łóżka. Wkurza mnie to. Jutro będę martwy.
Musze znaleźć krawat, koszulę i spodnie. Nie chce mi się łazić po sklepach.
Poza tym zaczął padać śnieg, to również mnie wkurza. Sporo rzeczy mnie wkurza. A właściwie sporo ludzi. I ten fakt też mnie wkurza.
Ok, to tyle. Pozdrawiam i życzę wszystkim miłego wieczoru, albo kolorowych snów. Albo jednego i drugiego.
niedziela, 16 stycznia 2011
mr. nobody
Co, którzy nie oglądali filmu, a chcą to zrobić, niech może lepiej najpierw obejrzą film:)
"Co by było gdyby...?" - niejednokrotnie zadajemy sobie takie pytanie. Przynajmniej ja sobie zadaję. I często zastanawiam się, co by się wydarzyło, gdybym wybrał inaczej. Niektórych decyzji żałuję, niektóre decyzje - gdybym mógł - zmieniłbym. Pytanie tylko czy warto? Czy na pewno lepiej by się stało, gdybym w danym momencie postąpił inaczej?
W piątek, a właściwie w nocy z piątku na sobotę, obejrzałem "mr. Nobody". Film piękny, film zniewalający. Przynajmniej dla mnie. Film o wyborach właśnie. "Nie możemy cofnąć czasu, dlatego właśnie wybory są dla nas tak trudne - dym z papierosa już do niego nie wróci, a pudding zmieszany z sosem nie odzyska już pierwotnej formy." Taką prawdę wygłasza nam dziewięcioletni chłopiec. No i nikt się z tym kłócić nie będzie. Jednak zawsze pozostaje zwątpienie - czy aby wybrałem prawidłowo? "the Butterfly effect" pokazywał jak bardzo jedna zmieniona rzecz w przeszłości, potrafi przekształcić przyszłość. W "mr. Nobody" kwestia efektu motyla została poruszona, jednak w trochę innym znaczeniu i nie była aż tak ważna. Ale nie o tym teraz. "mr. Nobody" pokazuje mnóstwo różnych ścieżek życiowych, które mogą się rozwinąć, jeśli tylko wybierzemy między "a" i "b". Decyzje powzięte przez bohatera nie zmieniają przyszłości - tworzą po prostu nowy tor. Kolejne koryto rzeczne, przez które płynąc będzie rzeka życia.
Sam film zachwycił mnie wizualnie, muzycznie, aktorsko, no i oczywiście sama historia. Wszystko obracało się właściwie wokół miłości, co oczywiście też miało swój urok.
Ten film skłania do pewnego zastanowienia się nad owymi wyborami. Bo z wyborami zmagamy się codziennie - zaczynając od tego, co zjeść na śniadanie, czy jak się ubrać. Jak już wspomniałem - chciałbym zmienić parę decyzji, jakie powziąłem, pytanie tylko czy rzeczywiście wyszło by mi to na lepsze? Nie wiem, czy gdybym dostał możliwość cofnięcia się w czasie, starałbym się zmienić cokolwiek. Bo mimo, że mam wolną wolę i wolny wybór, to jednak jako katolik, wierzę, że to Bóg kieruje moimi ścieżkami. Mimo to, nawet w Biblii zostało napisane, że człowiek może zbłądzić z wyznaczonej drogi i potrzebuje pomocy, żeby na odpowiednie tory wrócić. Tak więc zły wybór jest możliwy. Pytanie tylko skąd mam wiedzieć, co będzie prawidłową decyzją? Więc gdybym dostał drugą szansę - czy bym ją wykorzystał i zmienił coś w swoim życiu? Nie wiem, nie potrafię odpowiedzieć. Pan Nikt był w o tyle dobrej sytuacji, że żył tak jakby w kilku różnych światach, stworzonych przy podejmowaniu różnych decyzji. Więc jakoś bardzo nie ryzykował.
Zugzwang - sytuacji w szachach, kiedy każdy ruch powoduje diametralne pogorszenie sytuacji. Bywa i tak, że wybór pada między złym, a gorszym. Czego nie zrobimy - i tak będzie źle. Przegrana w szachach to jeszcze nic wielkiego - tylko jak w życiu mamy taką sytuację? Co wybrać wtedy? Dlatego właśnie tak bardzo kusi, żeby zrzucić decyzję na kogoś innego. Niech ktoś inny zadecyduje. Nie brać odpowiedzialności za własne czyny. To kusi, ale tutaj nie mam znaku zapytania - wiem, że nie jest to dobre wyjście. Tak więc trzeba wybrać, nawet jeśli to pogorszy sytuację. Jaki ten wybór nie będzie - jest własny, prawda?
Smutny to był film i jakoś tak też mnie nastroił. Jednak był wspaniały.
"Każda ścieżka jest właściwą ścieżką. Wszystkie, ponieważ żadna nie ma większego znaczenia." No tak, bo czym jest życie w stosunku do wieczności?
"Co by było gdyby...?" - niejednokrotnie zadajemy sobie takie pytanie. Przynajmniej ja sobie zadaję. I często zastanawiam się, co by się wydarzyło, gdybym wybrał inaczej. Niektórych decyzji żałuję, niektóre decyzje - gdybym mógł - zmieniłbym. Pytanie tylko czy warto? Czy na pewno lepiej by się stało, gdybym w danym momencie postąpił inaczej?
W piątek, a właściwie w nocy z piątku na sobotę, obejrzałem "mr. Nobody". Film piękny, film zniewalający. Przynajmniej dla mnie. Film o wyborach właśnie. "Nie możemy cofnąć czasu, dlatego właśnie wybory są dla nas tak trudne - dym z papierosa już do niego nie wróci, a pudding zmieszany z sosem nie odzyska już pierwotnej formy." Taką prawdę wygłasza nam dziewięcioletni chłopiec. No i nikt się z tym kłócić nie będzie. Jednak zawsze pozostaje zwątpienie - czy aby wybrałem prawidłowo? "the Butterfly effect" pokazywał jak bardzo jedna zmieniona rzecz w przeszłości, potrafi przekształcić przyszłość. W "mr. Nobody" kwestia efektu motyla została poruszona, jednak w trochę innym znaczeniu i nie była aż tak ważna. Ale nie o tym teraz. "mr. Nobody" pokazuje mnóstwo różnych ścieżek życiowych, które mogą się rozwinąć, jeśli tylko wybierzemy między "a" i "b". Decyzje powzięte przez bohatera nie zmieniają przyszłości - tworzą po prostu nowy tor. Kolejne koryto rzeczne, przez które płynąc będzie rzeka życia.
Sam film zachwycił mnie wizualnie, muzycznie, aktorsko, no i oczywiście sama historia. Wszystko obracało się właściwie wokół miłości, co oczywiście też miało swój urok.
Ten film skłania do pewnego zastanowienia się nad owymi wyborami. Bo z wyborami zmagamy się codziennie - zaczynając od tego, co zjeść na śniadanie, czy jak się ubrać. Jak już wspomniałem - chciałbym zmienić parę decyzji, jakie powziąłem, pytanie tylko czy rzeczywiście wyszło by mi to na lepsze? Nie wiem, czy gdybym dostał możliwość cofnięcia się w czasie, starałbym się zmienić cokolwiek. Bo mimo, że mam wolną wolę i wolny wybór, to jednak jako katolik, wierzę, że to Bóg kieruje moimi ścieżkami. Mimo to, nawet w Biblii zostało napisane, że człowiek może zbłądzić z wyznaczonej drogi i potrzebuje pomocy, żeby na odpowiednie tory wrócić. Tak więc zły wybór jest możliwy. Pytanie tylko skąd mam wiedzieć, co będzie prawidłową decyzją? Więc gdybym dostał drugą szansę - czy bym ją wykorzystał i zmienił coś w swoim życiu? Nie wiem, nie potrafię odpowiedzieć. Pan Nikt był w o tyle dobrej sytuacji, że żył tak jakby w kilku różnych światach, stworzonych przy podejmowaniu różnych decyzji. Więc jakoś bardzo nie ryzykował.
Zugzwang - sytuacji w szachach, kiedy każdy ruch powoduje diametralne pogorszenie sytuacji. Bywa i tak, że wybór pada między złym, a gorszym. Czego nie zrobimy - i tak będzie źle. Przegrana w szachach to jeszcze nic wielkiego - tylko jak w życiu mamy taką sytuację? Co wybrać wtedy? Dlatego właśnie tak bardzo kusi, żeby zrzucić decyzję na kogoś innego. Niech ktoś inny zadecyduje. Nie brać odpowiedzialności za własne czyny. To kusi, ale tutaj nie mam znaku zapytania - wiem, że nie jest to dobre wyjście. Tak więc trzeba wybrać, nawet jeśli to pogorszy sytuację. Jaki ten wybór nie będzie - jest własny, prawda?
Smutny to był film i jakoś tak też mnie nastroił. Jednak był wspaniały.
"Każda ścieżka jest właściwą ścieżką. Wszystkie, ponieważ żadna nie ma większego znaczenia." No tak, bo czym jest życie w stosunku do wieczności?
poniedziałek, 10 stycznia 2011
Gorce 2011
No więc nadszedł długi weekend, za który należy podziękować naszym politykom, co publicznie tutaj czynię: dziękuję. Wraz z długim weekendem nadszedł kolejny wyjazd w góry. Tym razem celem naszej podróży stały się Gorce.
Gorce to stosunkowo niewysokie góry, najwyższe szczyty nie przekraczają znacząco 1000 m n.p.m. Niewysokie, aczkolwiek piękne. Może nawet nie same Gorce, co widok na Tatry, który ze szczytu Lubania czy trasy na Turbacz jest po prostu przepiękny. No ale znów zaczynam od środka. Zacznijmy więc od wieczoru środowego.
O środzie należy wiedzieć tyle, że w środę wyjechaliśmy. Właściwie to nawet wyjechaliśmy już w czwartek, bo było po północy, ale ja nie uznaję północy jako początku nowego dnia, więc wyjechaliśmy w nocy ze środy na czwartek. A było ich 13...
Tak, było nas 13 osób, liczba, która powtarza się już kolejny raz, jako że coraz częściej jeździ nas z panem Marianem właśnie 13 osób. Tzn. 12 plus pan Marian. W Nowym Targu dołączył do nas Łukasz (zerknijcie do postu o Pieninach). W czwartek, po Mszy Św. i herbacie, ewentualnie kawie, u dziadków Łukasza, wyruszyliśmy na trasę. Co tu dużo gadać: pogoda była piękna i już na pierwszych podejściach mogliśmy podziwiać Tatry. Oczywiście w ruch poszły też "dupozjazdy". Po chilloutowej wędrówce dotarliśmy do miejsca naszego zamieszkania, czyli do Ochotnicy. Następnego dnia zaczęły się poważniejsze wędrówki.
Poważniejsze, czyli wyprawa na Turbacz, najwyższy szczyt Gorców (1310 m n.p.m.). Śniegu jeszcze dużo, pogoda ładna, kilka stopni Celsjusza na minusie. Tak się przedstawiała sytuacja. Wędrówka jak wędrówka, do momentu, gdy naszym oczom ukazały się Tatry. Skąpane w słońcu, zakryte w chmurach, wybijające się ponad mleczną mgłę, czerwono - pomarańczowe od zachodzącego słońca, błękitne, ośnieżone... Tatry pokazały kilka swoich oblicz. Właściwie za każdym razem, gdy na nie spojrzałem, widziałem coś innego. Raz widok ten przywodził na myśl mroczną krainę Mordoru, potem znów u stóp tych gór pojawiał się ocean światła, wytworzony przez słońce i mgłę, zalegającą nad okolicą, znów to były krańcem świata, za którym istnieje nieodkryta przez człowieka przepaść... Trudno to nawet opisać, więc napiszę tyle, że pobudzały wyobraźnię do działania. Moja działała non stop, a to, co wytwarzała niech zostanie w mojej głowie.
Na Turbaczu zrobiliśmy "Pająka", co jest już tradycją naszych wycieczek, po czym schodząc/zjeżdżając dotarliśmy w nocy do domu. Przemoczeni, zmęczeni i zadowoleni z siebie. Podróż w dół umilaliśmy sobie z Heleną, Natalią i Magdą dyskusją o piżmonach, odyńcach i borsukach, co zawsze jest ciekawe, szczególnie, gdy wtajemnicza się w sprawę tych fantastycznych stworzeń nowe osoby (pozdrowienia dla Natalii).
Kolejny dzień to Lubań. Kolejne, nowe oblicze Tatry, kolejne "dupozjazdy" (nawet po kamieniach, za co teraz mój lewy pośladek cierpi), kolejny "Pająk". No i odkryliśmy w Gorcach wiosnę, która przyszła niespodziewanie i nader gwałtownie.
Wieczorami umilaliśmy sobie czas grą w Jungle Speeda, Fasolki, czytaniem różnorakich książek (Iliada, Przedwiośnie, Rok 1984, podręcznik od fizyki, historii, Krótka historia prawie wszystkiego), każdy znalazł coś dla siebie, a jak nie to czytałem "Przedwiośnie" na głos, co by nam ludzie nie posnęli (efekt był odwrotny). Ale jestem z siebie dumy, bo czytając tę książkę na głos, zaciekawiłem nią Natalię - uczennicę pierwszej klasy Poniatówki. Czyż to nie piękne?
No i tak minął mi weekend. W super towarzystwie (jak zawsze na wycieczkach Marianowych), z super zabawą, z pięknymi widokami, z mokrymi rzeczami, ze wspaniałymi wędrówkami, z zabawnymi chwilami i z wielką radością, że mogę w tym wszystkim uczestniczyć.
Gorce to stosunkowo niewysokie góry, najwyższe szczyty nie przekraczają znacząco 1000 m n.p.m. Niewysokie, aczkolwiek piękne. Może nawet nie same Gorce, co widok na Tatry, który ze szczytu Lubania czy trasy na Turbacz jest po prostu przepiękny. No ale znów zaczynam od środka. Zacznijmy więc od wieczoru środowego.
O środzie należy wiedzieć tyle, że w środę wyjechaliśmy. Właściwie to nawet wyjechaliśmy już w czwartek, bo było po północy, ale ja nie uznaję północy jako początku nowego dnia, więc wyjechaliśmy w nocy ze środy na czwartek. A było ich 13...
Tak, było nas 13 osób, liczba, która powtarza się już kolejny raz, jako że coraz częściej jeździ nas z panem Marianem właśnie 13 osób. Tzn. 12 plus pan Marian. W Nowym Targu dołączył do nas Łukasz (zerknijcie do postu o Pieninach). W czwartek, po Mszy Św. i herbacie, ewentualnie kawie, u dziadków Łukasza, wyruszyliśmy na trasę. Co tu dużo gadać: pogoda była piękna i już na pierwszych podejściach mogliśmy podziwiać Tatry. Oczywiście w ruch poszły też "dupozjazdy". Po chilloutowej wędrówce dotarliśmy do miejsca naszego zamieszkania, czyli do Ochotnicy. Następnego dnia zaczęły się poważniejsze wędrówki.
Poważniejsze, czyli wyprawa na Turbacz, najwyższy szczyt Gorców (1310 m n.p.m.). Śniegu jeszcze dużo, pogoda ładna, kilka stopni Celsjusza na minusie. Tak się przedstawiała sytuacja. Wędrówka jak wędrówka, do momentu, gdy naszym oczom ukazały się Tatry. Skąpane w słońcu, zakryte w chmurach, wybijające się ponad mleczną mgłę, czerwono - pomarańczowe od zachodzącego słońca, błękitne, ośnieżone... Tatry pokazały kilka swoich oblicz. Właściwie za każdym razem, gdy na nie spojrzałem, widziałem coś innego. Raz widok ten przywodził na myśl mroczną krainę Mordoru, potem znów u stóp tych gór pojawiał się ocean światła, wytworzony przez słońce i mgłę, zalegającą nad okolicą, znów to były krańcem świata, za którym istnieje nieodkryta przez człowieka przepaść... Trudno to nawet opisać, więc napiszę tyle, że pobudzały wyobraźnię do działania. Moja działała non stop, a to, co wytwarzała niech zostanie w mojej głowie.
Na Turbaczu zrobiliśmy "Pająka", co jest już tradycją naszych wycieczek, po czym schodząc/zjeżdżając dotarliśmy w nocy do domu. Przemoczeni, zmęczeni i zadowoleni z siebie. Podróż w dół umilaliśmy sobie z Heleną, Natalią i Magdą dyskusją o piżmonach, odyńcach i borsukach, co zawsze jest ciekawe, szczególnie, gdy wtajemnicza się w sprawę tych fantastycznych stworzeń nowe osoby (pozdrowienia dla Natalii).
Kolejny dzień to Lubań. Kolejne, nowe oblicze Tatry, kolejne "dupozjazdy" (nawet po kamieniach, za co teraz mój lewy pośladek cierpi), kolejny "Pająk". No i odkryliśmy w Gorcach wiosnę, która przyszła niespodziewanie i nader gwałtownie.
Wieczorami umilaliśmy sobie czas grą w Jungle Speeda, Fasolki, czytaniem różnorakich książek (Iliada, Przedwiośnie, Rok 1984, podręcznik od fizyki, historii, Krótka historia prawie wszystkiego), każdy znalazł coś dla siebie, a jak nie to czytałem "Przedwiośnie" na głos, co by nam ludzie nie posnęli (efekt był odwrotny). Ale jestem z siebie dumy, bo czytając tę książkę na głos, zaciekawiłem nią Natalię - uczennicę pierwszej klasy Poniatówki. Czyż to nie piękne?
No i tak minął mi weekend. W super towarzystwie (jak zawsze na wycieczkach Marianowych), z super zabawą, z pięknymi widokami, z mokrymi rzeczami, ze wspaniałymi wędrówkami, z zabawnymi chwilami i z wielką radością, że mogę w tym wszystkim uczestniczyć.
poniedziałek, 3 stycznia 2011
Przyszłość
Zapadła chyba decyzja. Chcę pracować w branży dziennikarskiej (prasa, telewizja, radio - nie ważne). No i chyba wystartuję w konkursie bp. Chrapka, organizowanym przez Fundację. Spróbuję swoich sił na dziennikarstwie, żeby po pierwszy rok osiągnąć dobre wyniki i dostać się na jakiś drugi kierunek. I myślę tu trochę o etnologii, ale nie to niekoniecznie. To może być wszystko. A dziennikarstwo nauczy mnie trochę pisać. Więc chyba tak jest mniej więcej plan.
A ciocia Marysia powiedziała, że jak jej koleżanki oglądały film ze ślubu Aldka i Kasi, na którym czytałem drugie czytanie w kościele, to stwierdziły, że jestem stworzony do pracy w branży dziennikarskiej. Ha! Już te panie lubię, mimo że nie znam.
A ciocia Marysia powiedziała, że jak jej koleżanki oglądały film ze ślubu Aldka i Kasi, na którym czytałem drugie czytanie w kościele, to stwierdziły, że jestem stworzony do pracy w branży dziennikarskiej. Ha! Już te panie lubię, mimo że nie znam.
niedziela, 2 stycznia 2011
Bezsenność
Nie mogę zasnąć. Może to przez to, że spałem dzisiaj do późna, a może to od miliona różnych myśli, które kołaczą mi się po głowie. Położyłem się do łóżka i naszła mnie dziwna myśl. Myślałem o Madrycie, o tym jak to będzie, czy może jednak nie spróbować (podobno są jeszcze miejsca) i jakoś naszła mnie okropna myśl o... samotności. Nie wiem czemu, ale poczułem się cholernie samotny. No i tak rozmyślałem dalej, przecież mam rodzinę, przyjaciół, znajomych, myślałem o wielu ludziach, o Michale, o Dawidzie, o Borutach i ostatnim dniu u nich spędzonym, pomyślałem o Madrycie i stwierdziłem, że może pojadę. Ale to wcale mnie nie uspokoiło. Wydawało mi się, że wszyscy wyjadą i zostanę sam. Pomyślałem więc, że jadę. Nic nie dało. Nie wiem skąd to się wzięło, pewnie to chwilowe, ale czuję się okropnie samotny. Boję się, że po wakacjach stracę kontakt z ludźmi ze szkoły, czyli ludzi z mojego aktualnego życia. Myślałem, co będę robił w wakacje. Że może będę pracować, więc poznam mnóstwo ludzi. Ale to nic nie dało, dalej ta samotność. Więc pomyślałem, że może pójdę na jakieś studia - też nic. Pewnie to chwilowe, ale czuję się okropnie. No i nie mogę spać, więc piszę jakieś bzdury na blogu. I znowu wyjdzie na to, że mam coś nie tak z głową... Nie-dobrze. Nie chcę czuć tej samotności.
To tak jak w jednym ze snów z Bodzanowa. Śniło mi się, że idę ulicą w Strachówce, od szkoły do sklepu, po lewej miałem pole, widziałem wieżę kościoła. Jestem w stanie dokładnie określić to miejsce. No i po lewej stronie właśnie, gdzieś nawet niedaleko pojawił się grzyb po wybuchu bomby. Olbrzymi. Z początku wydawało mi się, że to jakieś sztuczne ognie, ale chwilę potem po okolicy przetoczyła się fala uderzeniowa. Padłem na ziemię i czekałem. Fala owa zniosła z powierzchni ziemi wszystko, ale dopiero od wysokości około metra. Tzn. powyżej metra nad poziomem ziemi nie zostało prawie nic, tylko wytworzyła się taka biała chmura. No i pomiędzy tą chmurą, a ziemią był metr świeżego jeszcze powietrza. Dziwne to, ale cóż, sen. No i leżałem tak, wiedząc, że stało się coś strasznego. Ale najgorsze było to, że musiałem wstać. Nie wiem czemu, ale czułem, że muszę. I tak okropnie się bałem. Wiedziałem, że jak wstanę, to umrę. Tak okropnie się bałem. Byłem po prostu przerażony. Nawet się popłakałem. Nie wstałem, nie wiem co się dalej wydarzyło, bo sen się zmienił. Ale pozostało po nim to uczucie strachu, obezwładniającego strachu. Nawet długo po przebudzeniu to czułem. Kurczę, nadal pamiętam jak się czułem. Przeokropnie.
Nie wiem, po co o tym napisałem. Może jak zaczynałem to miałem jakiś cel, ale już go nie pamiętam. Ale ani jedno odczucie, ani to drugie mi się nie podobają. I skąd to się bierze? Przejdzie mi, wiem, ale i tak czuję się okropnie.
i nie dbam o błędy językowe, interpunkcyjne czy inne w tym poście.
Chcę spać.
To tak jak w jednym ze snów z Bodzanowa. Śniło mi się, że idę ulicą w Strachówce, od szkoły do sklepu, po lewej miałem pole, widziałem wieżę kościoła. Jestem w stanie dokładnie określić to miejsce. No i po lewej stronie właśnie, gdzieś nawet niedaleko pojawił się grzyb po wybuchu bomby. Olbrzymi. Z początku wydawało mi się, że to jakieś sztuczne ognie, ale chwilę potem po okolicy przetoczyła się fala uderzeniowa. Padłem na ziemię i czekałem. Fala owa zniosła z powierzchni ziemi wszystko, ale dopiero od wysokości około metra. Tzn. powyżej metra nad poziomem ziemi nie zostało prawie nic, tylko wytworzyła się taka biała chmura. No i pomiędzy tą chmurą, a ziemią był metr świeżego jeszcze powietrza. Dziwne to, ale cóż, sen. No i leżałem tak, wiedząc, że stało się coś strasznego. Ale najgorsze było to, że musiałem wstać. Nie wiem czemu, ale czułem, że muszę. I tak okropnie się bałem. Wiedziałem, że jak wstanę, to umrę. Tak okropnie się bałem. Byłem po prostu przerażony. Nawet się popłakałem. Nie wstałem, nie wiem co się dalej wydarzyło, bo sen się zmienił. Ale pozostało po nim to uczucie strachu, obezwładniającego strachu. Nawet długo po przebudzeniu to czułem. Kurczę, nadal pamiętam jak się czułem. Przeokropnie.
Nie wiem, po co o tym napisałem. Może jak zaczynałem to miałem jakiś cel, ale już go nie pamiętam. Ale ani jedno odczucie, ani to drugie mi się nie podobają. I skąd to się bierze? Przejdzie mi, wiem, ale i tak czuję się okropnie.
i nie dbam o błędy językowe, interpunkcyjne czy inne w tym poście.
Chcę spać.
Bodzanów, Warszawa, Legionowo, Sylwester, coś tam coś tam
No więc byłem w Bodzanowie. Niekwestionowanym centrum świata. Pojechałem we wtorek rano, wróciłem w czwartek po południu. No tu się rozpisywać - bardzo przyjemny i chilloutowy wyjazd. Jak to w Bodzanowie. Zbudowana łódź na studniówkę, cześć kamienic, kręgle w Płocku, obejrzane "6 Zmysł", "Spy Game", "Bękarty Wojny", ciągłe walki pseudo MMA z Michałem, nocne rozmowy o życiu i śmierci (jak to Shrek i Osioł), dziwaczne sny. Tak to można ująć w skrócie.
Dalej. Jeszcze w czwartek wieczorem pojechałem do Michała, tym razem na Kabaty. Tam też spędziłem noc, po czym wróciłem do Legionowa. Mianowicie na ulicę Leśną, gdzie zostałem już do wieczora dnia następnego, czyli soboty. Jak można łatwo się domyślić - Sylwestra spędziłem właśnie tam. Zabawa udana, właściwie cała noc prześpiewana przy karaoke. Dzień następny, czyli wspomniana sobota przeżyta na ciągłym śmiechu. Chyba najzabawniejszy dzień roku 2011 (no i co, że tylko dwa jak na razie były?). No i pobudka w niedzielny poranek (jeśli uznajemy godzinę 11 za poranek). A obudziłem się z przeświadczeniem, że ten nowy rok będzie beznadziejny, tak jak końcówka roku poprzedniego. Dzień jak co dzień. Nic ciekawego się nie działo, zrobiłem trochę zadanej chemii, zdążyłem się załamać, że nic z tego nie umiem, potem znów zrobić trochę chemii i się trochę "odłamać", chwilę porozmawiać z Piotrkiem, zjeść śledzia zrobionego przez ciocię Marysię... i pójść spać. Choć tego ostatniego jeszcze nie zrobiłem. Zapomniałem o jednym. W sobotę wieczorem zdążyłem napisać jeszcze parę zdań w "Windykatorze". Tyle. Przyszłe dni nie napawają mnie wcale optymizmem, więc zaczynam ten rok niezbyt pozytywnie. Może będzie jeszcze lepiej.
Dalej. Jeszcze w czwartek wieczorem pojechałem do Michała, tym razem na Kabaty. Tam też spędziłem noc, po czym wróciłem do Legionowa. Mianowicie na ulicę Leśną, gdzie zostałem już do wieczora dnia następnego, czyli soboty. Jak można łatwo się domyślić - Sylwestra spędziłem właśnie tam. Zabawa udana, właściwie cała noc prześpiewana przy karaoke. Dzień następny, czyli wspomniana sobota przeżyta na ciągłym śmiechu. Chyba najzabawniejszy dzień roku 2011 (no i co, że tylko dwa jak na razie były?). No i pobudka w niedzielny poranek (jeśli uznajemy godzinę 11 za poranek). A obudziłem się z przeświadczeniem, że ten nowy rok będzie beznadziejny, tak jak końcówka roku poprzedniego. Dzień jak co dzień. Nic ciekawego się nie działo, zrobiłem trochę zadanej chemii, zdążyłem się załamać, że nic z tego nie umiem, potem znów zrobić trochę chemii i się trochę "odłamać", chwilę porozmawiać z Piotrkiem, zjeść śledzia zrobionego przez ciocię Marysię... i pójść spać. Choć tego ostatniego jeszcze nie zrobiłem. Zapomniałem o jednym. W sobotę wieczorem zdążyłem napisać jeszcze parę zdań w "Windykatorze". Tyle. Przyszłe dni nie napawają mnie wcale optymizmem, więc zaczynam ten rok niezbyt pozytywnie. Może będzie jeszcze lepiej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)