poniedziałek, 13 grudnia 2010

Pieniny

To był chyba najlepszy wypad w góry ze wszystkich dotychczasowych. Pieniny. Ach, te Pieniny.

Wyjeżdżałem w góry żeby tam znaleźć spokój, a uwierzcie mi, że był mi potrzebny. No i chyba go znalazłem.

Od początku. Wyjazd tym razem nietypowo, bo tuż po lekcjach piątkowych. InterRegio do Krakowa. Podróż bardzo spokojna, już podczas niej poznałem Marcina - brata ciotecznego Stacha i Darka - ucznia pierwszej klasy matematyczno - fizycznej z Poniatówki. Więc dojechaliśmy do Krakowa, stamtąd trzeba było dostać się do Nowego Targu. Autobusem. Wyszło jakoś tak, że ja jechałem sam, reszta grupy następnym. Jak się okazało - dla mnie bardzo pozytywnie.

Wyszedłem w Nowym Targu, a tu doskakuje do mnie młody chłopak, na oko gimnazjalista, i mówi: "Łazarz, tak? cześć, jestem Łukasz". Moja mina musiała być zabójcza, bo potem Łukasz długo się ze mnie jeszcze śmiał i żałował, że nie miał aparatu. Jak się okazało, Łukasz to kuzyn pana Mariana, który miała mnie z dworca odebrać, o czym mnie pan Marian nie poinformował. Muszę przyznać, że tak otwartego człowieka chyba jeszcze nigdy nie spotkałem. Chłopak uczący się w drugiej gimnazjum (starszy od Andrzeja o rok!) od razu zaczął rozmowę, usta mu się nie zamykały, mówił dosłownie o wszystkim. I jakoś nie miałem problemu żeby z nim rozmawiać. Po prostu nie da się takich ludzi nie lubić. Doszliśmy razem na inny przystanek i tak czekaliśmy na autobus z resztą ekipy. W tym czasie zdążyłem dowiedzieć się, że Łukasz jest lektorem w swojej parafii, w pięknym i potężnym kościele, który mi dokładnie opisał, kim chce zostać w przyszłości, jak mu się układa z pewną dziewczyną i w ogóle mnóstwo tego. Myślę, że nie spotkaliśmy się przypadkowo. Bo mi to spotkanie było potrzebne. Nie sądziłem, że spotkanie i rozmowa z gimnazjalistą z Nowego Targu może mi tyle dać. A jednak.

No i zaciekawiony kościołem, następnego dnia rano wybraliśmy się ze Stachem, Michałem, panem Darkiem, panem Marianem i Łukaszem na roraty. Trzeba było wstać o piątej rano, ale było warto. To też było mi potrzebne. Kościół piękny nie tylko z zewnątrz. W środku również wspaniały. No i same roraty. Msza święta rozpoczęła się bez świateł, jedynie przy ołtarzu paliły się świecy. Niesamowite wrażenie i atmosfera. Ksiądz, razem z ministrantami, przeszedł procesją do ołtarza i rozpoczął nabożeństwo. Po chwili światła zapaliły się ale atmosfera wzniosłości nie przeminęła. To, że wybrałem się na roraty także zawdzięczam Łukaszowi. No niesamowity gość.

No i wyjechaliśmy z Nowego Targu, prosto do Szczawnicy i dalej do Jaworek, na szlak. Pieniny przywitały nas piękną zimą. Śniegu było po prostu mnóstwo. Większą cześć wędrówki przedzieraliśmy się przez śnieg sięgający do połowy łydek, momentami przez śnieg sięgający kolan, a zdarzały się zaspy po same uda. Pogoda różna. Przez chwilę świeciło słońce, jednak większość czasu sypał gęsty śnieg. Oczywiście nie mogliśmy darować sobie "dupozjazdów" - zabawa była genialna. A góry napełniały spokojem. I zmęczeniem.

Jeszcze w sobotę mieliśmy zdobyć górę Wysoką - najwyższy szczyt w Pieninach, jednak nie pozwoliła nam na to pogoda. Tak więc się rozdzieliliśmy. Cześć grupy poszła dalej do schroniska, a cześć, do której należałem ja, rozbiła obóz na szlaku. Rozstawiliśmy pałatki, zorganizowaliśmy jedzenie, ułożyliśmy legowiska. Tak jak kiedyś Prometeusz, tak w sobotę Stachu wyczarował nam ogień. W tym miejscu biję mu pokłony, bo pokazał, że miano szkolnego piromana mu się należy. E tam szkolnego - jak dla mnie jest ogniowym mistrzem. Ogień nas uratował - ciepłe jedzenie (gulasz wojskowy i kiełbasa!), ogrzanie zmarzniętych stóp i rąk, ciepła woda na herbatę. No i jaki klimat. Wokół ciemny las (serio ciemny, o siedemnastej było już całkowicie ciemno), mnóstwo śniegu, wiatr hula wśród drzew, niedaleko szczyt Wysokiej... Czuliśmy się jak komandosi szykujący atak na Słowację. Brakowało jeszcze sprzętu militarnego :)

Noc udało się przeżyć. Temperatura spadła do minus sześciu, może minus siedmiu, nie mam pewności. Spałem bez spodni, jako że były mokre. Tak więc na nogi założyłem kurtkę i opatuliłem się śpiworem. Ach, co to była za noc... Trochę się jej obawiałem, ale rano okazało się, że żyję. Obudziłem się jakoś o szóstej i miałem okropny dylemat - leżeć w miarę ciepłym śpiworze, czy wyjść i odciążyć pęcherz. Wygrała natura. Gdy wystawiłem głowę poza pałatkę, pokazało się, że tak nas w nocy zasypało, że ledwo nas widać. No i jeszcze z samego rana podarłem sobie spodnie, próbując je założyć. Uratował mnie Marcin, pożyczając jakieś swoje. Zbieraliśmy się dwie godziny. Kompletowanie sprzętu, ogarnianie obozu, śniadanie. Trochę to trwało ale się nie spieszyliśmy, bo reszty ekipy jeszcze nie było. No i rano przywitał nas przepiękny widok na Tatry. Coś cudownego. Dość szybko jednak zaczął sypać śnieg, a Tatry spowiła mgła. Ale widok był warty każdej ceny. Sami weszliśmy na Wysoką, wyprzedzając pana Mariana i resztę o jakieś 20 minut. Niby niewysoka góra, bo tylko 1050 m n.p.m. ale w tych warunkach niebezpieczna i ciężka do zdobycia. Zejście z niej było super zabawą. Śniegu przeokropnie dużo, więc w ruch poszły "dupozjazdy". Ciężko nawet było inaczej zejść, niż na tyłku. Prędkości oszałamiające. Ale mniejsze dzieci niech pozostaną przy niewielkich górkach.

Przedzieranie się dalej przez śnieg było fantastyczne. Męczące, ale fantastyczne. Sceneria była przepiękna. Aż ciężko to opisać. Narnia. Pierwsze skojarzenia. Ale Narnia z wyobraźni, nie ta z filmu. Odsyłam każdego do jego własnej. Wąwóz Homole po prostu genialny. Właśnie tam zrobiliśmy pajączka. Gdy wyszliśmy z wąwozu zatroszczyłem się o swoją lewą stopę, która jakby nie dawała zbytnio znaków życia. Ale po intensywnym pocieraniu, nacieraniu i wcieraniu - palce znów zaczęły działać. No i dobrze, bo głupio by było je stracić.

Msza w Krakowie, mały spacer, sklep i do pociągu. Udało nam się zdobyć z Marcinem przedział (zrobiliśmy to trochę nielegalnie, no ale uszczęśliwiliśmy cztery obce osoby) no i pojechaliśmy. W pociągu było nad wyraz zabawnie. Robienie "kanapki" w przejściu miedzy przedziałami, "mamuta", mostu... Było śmiesznie.

Do domu dojechałem jakoś około północy. Rozwiesiłem mokre rzeczy (czyli wszystko) i poszedłem spać. To był genialny wyjazd. G.E.N.I.A.L.N.Y.

A teraz trochę z innej beczki. Ostatnio jest różnie. Wszystko jest dobrze jedynie w snach. Każdej nocy mam jakiś sen, nie są one takie same, ale wszystkie zawierają element(y), dzięki któremu nie chcę się budzić. Spokój odnalazłem nie tylko w górach. Sen ostatnio też stał się miejscem, gdzie jestem całkowicie spokojny i szczęśliwy. Ciekawe, ile to jeszcze potrwa?

No i jeszcze z innej beczki. Drogi Mikołaju, jeśli to czytasz, to chciałbym Ci powiedzieć, że zadowolę się z takiego prezentu: http://www.skapiec.pl/site/cat/24/comp/1650774 albo takiego:
http://www.skapiec.pl/site/cat/24/comp/79937
:D Oczywiście przyda mi się jeszcze parę rzeczy w góry, ale to na inną okazję. No i muszę odkopać i naprawić stary śpiwór taty. Cel na najbliższą wizytę w domu. Pozdrawiam!

Miałem chyba coś jeszcze do powiedzenia, ale jakoś mi uleciało. Jak sobie przypomnę, to dopiszę. A teraz dziękuję za uwagę i zapraszam ponownie.

4 komentarze:

  1. Ale Ty jesteś szczęściarzem. Mikołaj pyta o szczegóły techniczne i jakieś bliższe dane no może numer modelu

    OdpowiedzUsuń
  2. Podałem linki :) Żeby był analogowy (w sensie na kasety).

    OdpowiedzUsuń
  3. O tak było było świetnie, piękne widoki. Ten palący ból w łydkach, było warto.

    OdpowiedzUsuń