czwartek, 26 maja 2011

Gwędziarz

Chciałbym, żeby kiedyś ktoś mnie tak nazwał. Gawędziarz. To tak ładnie brzmi i tak wiele znaczy. Niestety nie zasłużyłem na to miano. Zawsze fascynowała mnie ta postać. Ktoś siedzący przy kominku, ognisku, czy po prostu przed grupką ludzi, opowiadający porywające historie. Fascynuje mnie tak, jak postać dorożkarza fascynowała Schulza. Dorożkarz i Gawędziarz, to w sumie postacie podobne: i jeden, i drugi zabierają w jakieś miejsce, prowadzą dokądś. Gawędziarz w świat nierzeczywisty, w świat marzeń i wyobraźni, a Dorożkarz w miejsca rzeczywiste, ale często tez nieznane (jak u Schulza). 

Czemu zacząłem o tym pisać? Ano dlatego, że dzięki ilustracjom Magdy do "Ktoś umiera...", które wyciągnąłem z szuflady i ponownie się nimi zachwyciłem - zmotywowało mnie to do pracy, i tak zacząłem pisać nowe opowiadanie. Mam nadzieję, że dociągnę je do końca, nie tak, jak zrobiłem z wieloma innymi. 

Dzisiaj znów poddałem próbie mój rower. Jeździłem pół dnia, po lasach i polach legionowskich. Coraz bardziej podoba mi się okolica. Jeszcze trochę i będę mógł robić za przewodnika. Szkoda tylko, że nie mam kogoś, kto by mi towarzyszył w tych wojażach... Ale temat samotności zostawiam, kiedyś poruszałem, teraz niech leży uśpiony i gdzieś się tam tli, w moim pogmatwanym umyśle. 

A piszę z McDonalda, bo w domu internetu brak. Dobrze, że mam fast-food pod domem, aczkolwiek nie ze względów kulinarnych. Mogę tu ludzi obserwować, a to jest niezmiernie ciekawe. 

Wracam do gawędzenia do siebie. 

sobota, 21 maja 2011

i'm back

Dawno nic nie pisałem, więc stwierdziłem, że należy to nadrobić, chociażby z szacunku dla czytelników (a myślę, że kilku się znajdzie, co?). Lubię się dzielić pozytywnymi przeżyciami, więc teraz troszkę o dniu wczorajszym. 

Jak wiecie, oficjalnie zacząłem wakacje, więc nic mnie już nie ogranicza. Dlatego też jestem wszędzie i zamierzam zabawić się trochę po okresie maturalnym, w którym wszyscy siedzieli nad książkami. Każdego dnia coś, ale skupmy się na wczoraj. Więc wczoraj spotkaliśmy się z chłopakami i graliśmy w siatkówkę/koszykówkę. Co tu dużo gadać - wymiataliśmy :) Mamy szkołę, więc mieliśmy się gdzie umyć. Czyści i pachnący wyruszyliśmy na juwenalia. Niby nas nogi bolały, więc mieliśmy siedzieć i posłuchać sobie muzyki tylko, ale jak zostałem tylko z Adamem, to poczuliśmy za duży pociąg do tłumu i nie mogliśmy darować sobie zabawy pod sceną. Rozgrzaliśmy się na Lao Che, żeby odlecieć na Comie.  Opiszę to trochę bardziej plastycznie:

Na niebie błyskawice rozrywające nieboskłon co parę chwil, po pewnym czasie deszcz, falujący tłum pod sceną, a na niej COMA i Rogucki wrzeszczący do mikrofonu. W tym miejscu muszę podziękować Bogu, że w Swojej mądrości stworzył muzykę, a Roguckiemu, że w swojej mniejszej mądrości stworzył COMĘ. To, co tam się działo było nie tylko wydarzeniem muzycznym, ale również socjalno - kulturowym.  Wszyscy tam pod sceną się kochali, pogo było nieagresywne, ale radosne i taneczne. No i wspólne skakanie, połączone z ciągłym śpiewaniem (właśnie tak, znam każdą piosenkę, którą śpiewali, od początku do końca) to coś niesamowitego. Do tej pory nie wybudziłem się ze ŚPIĄCZKI, którą mi Roguc i ekpia zgotowali. I chwała im za to. 

Wróciłem do domu o 4 rano. Ale cóż, ja mam wakacje, to sobie mogę pozwolić :) A teraz do przodu, dalej i dalej. 

And it is On! 

sobota, 7 maja 2011

rowerem po okolicy

No i dzika jazda na rowerze się rozpoczęła. Po południu, po pracy nad ustnym egzaminem z polskiego, pomyślałem sobie "wyjdę i się gdzieś przejadę". Jak wspaniale, że teraz mogę nie tylko myśleć, ale i działać. Wskoczyłem więc na rower i pognałem przed siebie, w kierunku Zegrza. 

Do Zegrza nie dojechałem. Zaciekawiła mnie pewna dróżka i po chwili zastanowienia, dróżka zwyciężyła. W ten sposób wjechałem w świetny las, pełen pagórków, korzeni, ruchomych piasków (a jakże), dzikich stawów i innych wspaniałości. Więc szalałem po lesie, sprawdzając swoje i roweru możliwości. A te są. I są duże. Jeżdżąc tak dojechałem nad jakieś miejsce wydobycia piasku. Super było stanąć na skraju lasu i mieć pod sobą morze piasku z wielkimi wydmami, o potężnym obszarze. W dole jeździła grupka facetów na quadach i motorze. Zszedłem więc na dół, żeby kontynuować moją podróż. Po drodze spotkałem faceta, który w owym piasku ugrzązł samochodem i potrzebował pomocy. Quadów już nie było, więc ja mu pomogłem. Łatwo nie było, piachu było mnóstwo i dziwię się temu facetowi, że w ogóle próbował tamtędy przejechać. Po wielu próbach udało się i zielony polonez odjechał. Ja również, pozdrowiony jeszcze przez sarnę. 

Wyjechałem z lasu spory kawał od Legionowa, więc stwierdziłem, że czas wracać. Po drodze minął mnie jeszcze zielony polonez, migając do mnie światłami. Zastanawia mnie czy się później gdzieś znowu nie zakopał, bo nieźle go musiałem wyprzedzić. 

Jest moc. Rower się spisuje, a jazda po terenie bardzo mi się spodobała. Adrenalina działa, czas na dalsze odkrycia geograficzne wokół Legionowa, a później jeszcze dalej. Uwaga, nadchodzę!