środa, 23 lutego 2011

To, co było, to co jest i to, co będzie.

Ciężko mi się zebrać do napisania czegokolwiek. Może dlatego, że nie chce mi się opisywać znów tego, co było. Chyba wolał bym opisywać to, co jest. Byliśmy w górach, owszem, było bardzo fajnie, pierwszy kontakt z nartami, odpoczynek w fotelu z książką (to, czego brakuje mi tutaj, w Legionowie), śnieg, mili sąsiedzie, u których oglądaliśmy mecz. Tak ja to zapamiętałem - miło spędzony czas. Ale to moje wspomnienia, każdy ma własne. Jeszcze jedno, z tych nart - fajna zabawa, owszem ale bez szaleństwa. Tzn. z chęcią pojeździł bym jeszcze trochę, ale nie rzuciło by mnie to na kolana. Ot, fajna zabawa, ale są fajniejsze.

Wracając do tego, co jest teraz. W sumie ciężko mi napisać, co jest teraz, nie pisząc o tym co było. Wczoraj byliśmy dzięwięcioosobową ekipą w kinie, na "Black Swan". Film to strasznie mocny i wbijający w fotel. Ja szczerze mogę powiedzieć, że wychodziłem z kina przerażony, a podczas niektórych scen miałem ochotę zamknąć oczy. Ale nie ja jeden, obok mnie Michał wzdrygał się dość mocno, cała reszta też miała podobne odczucia. A po filmie siedzieliśmy wszyscy w ciszy i wyszliśmy dopiero po dwóch, trzech minutach. Jak bardzo zadziałał na nas "Czarny Łabędź" pokazuje choćby to, że po wyjściu z sali poszliśmy w złą stronę i wyszliśmy w garażu, mimo że strzałki na ścianach wskazywały inny kierunek. No cóż, film to był mocny i cholernie ciężki. Właściwie nie wiedziało się, co jest prawdziwe, a co zmyślone. Wspaniale mi się to wpisało w "Lód" Dukaja, który czytam, gdzie też nie wiadomo, co jest prawdą, a co fałszem. Co do filmu - nie wiem czy mi się podobał, czy nie. Ciężko mi to powiedzieć teraz. Wiem, że nie mam ochoty go jeszcze raz oglądać, przynajmniej w najbliższej przyszłości.

Film, jak film, ale było to świetne spotkanie. Jak dobrze było posiedzieć w gronie tak znanym i lubianym. Posiedzieć, pogadać, organizować kolejne spotkanie. Cisto znów zadziałało, a ja czuję się jak herbatnik.

U Dukaja kłamstwo jest prawdziwsze od prawdy, bo kłamstwo pochodzi w całości od nas, my je wymyślamy, my je tworzymy, a przeszłość i wspomnienia są złudne i subiektywnie zapamiętane. Nie są nasża jedynie własnością, bo składa się na nie mnóstwo elementów, inni ludzie pamiętają to samo wydarzenia inaczej niż my. Tak więc kłamstwo jest nasze, więc jest prawdziwsze. Dukaj potrafi być przekonujący w swoich tezach. I dzięki kłamstwu możemy być kimkolwiek - szczególnie podczas podróży, gdy spotykamy obcych ludzi, którym możemy powiedzieć wszystko i wszystko, co powiemy, zostanie przez nich uznane za prawdę. Magiczny czas podróży. Przypomniało mi się to gdy wracaliśmy z Krakowa - mogłem przecież przedstawić się moim towarzyszom jakkolwiek i czego bym nie powiedział - było by prawdą. Przynajmniej dla nich. No i przecież każde kłamstwo można zaakceptować i po pewnym czasie powiedzieć, że przecież to prawda. Tak można zmieniać rzeczywistość, zmieniać osobowość, zmieniać wszystko. Na swój sposób ciekawe i kuszące.

Nie ma zadań od profesora Wierzbickiego. Miały być zadania z chemii do poćwiczenia - nie ma. Trochę mnie to irytuje, ale co zrobić. Zrobiłem dwie matury i coraz bardziej widzę, że najwięcej tracę na własnej głupocie, a nie niewiedzy. Oczywiście głupota czasami wynika z niewiedzy - ale nie zawsze. Tak więc poczekajmy, wszystko może się zdarzyć. Tak jak drogi z przeszłości łączą się z teraźniejszością w różnoraki sposób, tak z teraźniejszości wypływa w przyszłość milion dróg i każda może być prawdziwa, każda może być moja.

Chyba powinienem wybrać się do babci.

20 komentarzy:

  1. Dobrze, że napisałeś (zmuszając się). Strasznie dużo dałeś mi do myślenia. Pomijając stany psychiczne.

    "kłamstwo pochodzi w całości od nas, my je wymyślamy, my je tworzymy, a przeszłość i wspomnienia są złudne i subiektywnie zapamiętane"

    1.Nie mogę się zgodzić z oczywistym niby stwierdzeniem, że kłamstwo całkowicie(?) pochodzi od nas. Muszę pomyśleć.
    2. "przeszłość i wspomnienia są złudne". W czym może kryć się złuda? Bo nie musi.
    3. "wszystko, co powiemy, zostanie przez nich uznane za prawdę" - tego nie wiemy. Możemy być przekonujący, nie zawsze wiarygodni we wszystkim. Spotkanie z człowiekiem to wielkie i ważne zdarzenie. Jest tam dużo więcej. Patrz: Levinas i inni.

    Byłem dzisiaj kucharzem, zuzżyłem się. Nie to, żebym nie miał co napisać. Sa noratki, ale nie chcę ich skrewić za bardzo. Love, dJ \-/

    OdpowiedzUsuń
  2. 3. Nie musi, ale nie mając innej wersji - przyjmujemy tą powiedzianą za prawdziwą. A nawet jeśli nie - musimy ją rozważyć, bo nie mamy innego wyjścia.

    2. Pamięć jest zdradliwa, potrafi dodać pewne elementy do zapamiętanego wydarzenia, potrafi niektóre odrzucić. Więc to, co zapamiętane, nie musi tak naprawdę być prawdziwe. Choć dla nas jest, mimo że dla kogoś innego zapamiętane wydarzenie może być zupełnie czymś innym, bo przecież każdy pamięta tak, jak woli pamiętać.

    Co do ciasta - ja też bardzo lubię ciasto:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Trochę naciągane mi się wydają te tezy. Ale oczywiscie każdy myśli co chce.

    OdpowiedzUsuń
  4. Błąd w założeniu: "każdy pamięta" - ja nie pamiętam ;-)
    Ja w sumie nie wiem, jasne, można kłamać, bałamucić, żyć fałszem i wyobraźnią, ale - po co. To nawet nie jest pytanie, tylko stwierdzenie oczywistego (dla mnie) faktu, że rzeczywistości nie trzeba aż tak ubarwiać i przeinaczać by móc się nią cieszyć. Choć, nie powiem, ciekawym zabiegiem byłoby "wykreowanie się" w oczach nowo poznanej osoby na kogoś zupełnie innego niż jesteśmy, nigdy jednak tego nie próbowałem. Na pewno wymagałoby to dużo wyobraźni, planowania, przewidywania, intuicji i pamięci, aby nie pogubić się we własnych fantazjach. Wolałbym chyba po prostu dać się poznać takim, jaki jestem.
    Ładnie to określiłeś: ciekawe i kuszące. Ale nie umiałbym chyba żyć w takim fałszu, w wykreowanej rzeczywistości. Choć, z drugiej strony...
    Wiele osób (włącznie ze mną) zarzuca mi, że żyję właśnie w takiej wykreowanej, nierealnej rzeczywistości. Czy mi tu źle? Może troszkę, nie da się przekłamać własnych wad. Można jednak decydować, na co zwraca się uwagę, a na co nie. Taka "zdrowa" ignorancja, egoizm, bez nich radość z życia byłaby chyba niemożliwa, gdybyśmy chcieli martwić się wszystkimi problemami świata, żyć życiem każdego, realnym czy fikcyjnym - zatracilibyśmy się w innych.

    OdpowiedzUsuń
  5. Zamiast sprawdzić w słowniku filozoficznym (np. Andre Lalanda, albo nowszym np. z Oxfordu) sam puszczę wodze doświadczeniu życiowemu:

    ad 3. Prawda to nie takie hop-siup, że ktoś coś powie. Prawdę trzeba odkryć, albo przyjąć. Ona ma walor realności, prawdy nie można wymyślić. Musi dać się zweryfikować.
    Tak samo fałsz. Muszę skądś wziąć elementy do jego skomponowania. Najbardziej fałszywa w fałszu jest intencja!

    Mam nadzieję, że to nie koniec dyskusji :-)

    OdpowiedzUsuń
  6. Rzeczywiście ciężko jest żyć w wykreowanej rzeczywistości, jeśli jest się wychowanym w taki sposób, że po prostu kłamać jest trudno, a mówienie prawdy to cnota. Aczkolwiek wciąż wykreowanie samego siebie na kogoś zupełnie innego, kogoś kim może chciałbym być - jest kuszące.

    A co do prawdy, rzeczywiście prawdę wystarczy przyjąć. Albo odkryć, ale odkrycie prawdy może wiązać się z wykryciem fałszu, a przyjęcie prawdy - to przyjęcie prawdy, lub też fałszu - za prawdę. No i nie zawsze mamy możliwość prawdę zweryfikować - wspomniana podróż, czas magiczny, gdzie możemy być kim chcemy i nikt nie jest w stanie tego zakwestionować. Co do intencji - jeśli nie chcemy nikogo skrzywdzić, tylko stworzyć siebie samego "na nowo"...

    OdpowiedzUsuń
  7. Siebie kreować nie trzeba, tylko poznać i zaakceptować.
    Być kim "się" chce, to potrzask. Być kim się "jest", to fantastyczne zadanie, przygoda, to arcymistrzostwo.
    Jeśli wykrywa się w sobie coś, co nazywasz fałszem, trzeba wznieść się ponad to, uznać za grzech, błąd, i próbować naprawić. Taka jest odwieczna, tzn. od jakiegoś oświecenia, nawrócenia, droga do doskonałości na miarę własnych możliwości, wspólnoty, w której się żyje, wiary i rozumu... "Nikt nie żyje dla siebie i nie umiera dla siebie." Szczęśliwy, kto znajdzie Alfę i Omegę. Znalazłeś się na świecie, bo ktoś cię chciał :-)

    OdpowiedzUsuń
  8. Pomyślałem właśnie, ze żaden człowiek nie może uciec ostateczności w swoim życiu. Nie można tworzyć swoich reguł ot tak, hop-siup (co pierwszy raz usłyszałem od górala w warsztacie samochodowym w Bukowinie, chodziło o wymianę chłodnicy w Asconie, którą w końcu sam kupiłem na szrocie na Cyrhli i zamontowałem, nawet dwa razy, bo pierwsza też ciekła, byliśmy wtedy całą rodzina - ile się upchało - na rekolekcjach RN w Małym Cichym), z godziny na godzinę. Jeśli nie jesteśmy anarchistami to zasady właśnie zakorzeniają nas w ostateczności. Bo albo odwołują się prawa naturalnego, albo do konwencji, które chcą uwzględniać niezbywalne prawa człowieka. Czy nie jest jakoś tak? CU later :-)

    OdpowiedzUsuń
  9. Acha! a w małżeństwie też jest ostateczność. Bo buduje sie go na miłości, wierze i nadziei. Miłość potrzebna zwłaszcza n apoczątku, żeby zaiskrzyło. Ale to tyczy zakochania. Małżeńskie "że cię nie opuszczę" i "ślubuję ci" pozostawione jest wolnej woli i wierze, że druga osoba i ja sam dorosłem do ślubowania i wiary na śmierć i życie. Bez tego nie warto sobie gęby nawzajem rozwierać. Ot ostateczność w wierze Bogu, ukrytemu w mocy sakramentu i wierze drugiej osobie. W drugim człowieku też drzemie ostateczność. To jest dopiero przygoda!

    OdpowiedzUsuń
  10. Chciałbym się z Panem nie zgodzić :) co do tej kreacji samego siebie. A przy okazji będę musiał przekonać sam siebie, więc nie wiem, jak mi ta moja argumentacja się uda.
    Często słyszę, że "trzeba zaakceptować siebie", "być sobą" i temu podobne hasła. I to jest dopiero kusząca propozycja! Nie jakieś tam kreowanie siebie, zastanawianie się, kim chcę być, wybieranie najlepszej drogi - nie, po co. Mogę po prostu być sobą, rzec "jestem jaki jestem" i zwyczajnie być, akceptując swoje wady i zalety. Tylko, no właśnie, co to właściwie oznacza?
    Po pierwsze, czy "akceptacja siebie" oznacza zakończenie rozwoju, duchowego czy umysłowego czy fizycznego? Zdrowy rozsądek chciałby, aby był to fałsz, bo ten, kto się nie rozwija, cofa się. W miejscu. Coś jednak musi być w nas niezmiennego, skoro akceptujemy siebie. Można by powiedzieć "charakter" jest stały, najsilniej związany z człowiekiem. Może "temperament", albo "usposobienie", czyli mamy już te trzy główne terminy psychologiczne przywoływane w kontekście stałości.
    Co jednak, kiedy jest nam ze sobą źle, kiedy coś nam w nas nie pasuje? Zaakceptować siebie, czy jednak starać się zmienić? Bo według mnie to są dwa opozycyjne rozwiązania, raczej się wykluczające. Chyba, że pewne nasze cechy akceptujemy, ale innych już nie, lecz w takim razie co to za akceptacja? taka wybiórcza.
    Ja więc jestem przeciwnikiem samoakceptacji. Mając w sobie obraz osoby, którą chciałbym być, mam też motywację do tego, aby się nią stawać, zmieniać się, do czegoś dążyć. Według mnie jest to przygoda o wiele ciekawsza niż po prostu "bycie sobą". Nie wierzę w constans mojego "ja". Życie nas zaskakuje, każdy dzień niesie ze sobą coś nowego, coś, co daje do myślenia lub utwierdza nas w naszych przekonaniach. I nigdy nie wiadomo, kiedy przestaniemy się "sobie podobać". Zresztą, realia życia również się zmieniają, nasze role społeczne także, panta rhei, więc według mnie lepszym rozwiązaniem jest dostosowywanie się do rzeczywistości niż zwyczajne bycie sobą.
    I może to rodzić poczucie fałszu. Ja czuję, że ten mój obraz "idealnego siebie", w którego (niestety i niechcący) uwierzyło wielu moich znajomych, obraz który teraz gonię, odbiega wciąż od mojego faktycznego stanu, ale z dnia na dzień jest coraz lepiej. Jasne, sam sobie nie dam rady, ale z pomocą Boga i ludzi wszystko jakoś się ułoży.
    Co zaś się tyczy ostateczności... tego fragmentu nie do końca rozumiem. Jaka ostateczność kryje się za zasadami, lub za konwencją? Czy ta ostateczność nie wynika wprost z owej niezmienności? Jeśli to, co jest teraz, będzie trwać, to przetrwa do czasów ostatecznych. Jest to więc jakaś forma łączności z ostatecznością, owa niezmienność, samoakceptacja, lecz nie wiem, czy o to chodzi.

    OdpowiedzUsuń
  11. Jestem przede wszystkim wdzięczny, że chcesz ze mną rozmawiać. Jest to dla mnie tym bardziej ważne właśnie teraz, bo się trochę pogubiłem w innych wątkach. Uwalniasz mnie z tamtego potrzasku, otwierasz nową przestrzeń.

    Drugie co myślę, to, że inne rozumienia pewnych kwestii wynikają z różnicy wieku, czyli doświadczeń, albo bagażu. Być może patrzymy na to samo, tylko ty pod górę, a ja z góry.

    Akceptacja siebie i samoakceptacja niby maja taki sam zakres. Ale dajesz mi do myślenia. Pisząc o akceptacji siebie myślę raczej o akceptacji swego życia, losu, drogi. Przypominam sobie, że buntowałem się po jakiejś nauce rekolekcyjnej w małej grupie na Młocinach, w tzw. rodzinie Rodzin. Nie uwierzysz, byłem wtedy w klasie maturalnej. Była ze mną także gospodyni naszej klasy (odpowiednik dzisiejszego samorządu), Klara.

    Samoakceptacja wskazuje raczej na siebie, tego, jakim akurat jestem, co rzeczywiście nie zawsze nas zadowala. Masz rację.

    Nie jestem zadowolony z siebie. Nawet dzisiejszego wieczoru. To własnie jest przyczyna mojego chwilowego stanu zagubienia, zdegustowania sobą. Mam nadzieję, że nie jestem, nie byłem i nie będę. Że nie zabraknie mi samokrytycyzmu. Akceptuję zaś swoje życie, nieraz łatwiej, nieraz trudniej. Może powinienem powiedzieć, że akceptuję logikę, jaką dostrzegam w swoim życiu? Łatwiej ją zobaczyć i zrozumieć na dłuższym odcinku.

    Masz rację także w tym, że kreujemy się nieustannie. Każdy czyn wywiera jakiś wpływ, coś rzeźbi, maluje lub dopisuje do naszej ikony. Ciekawie to pokazuje Roman Ingarden w opisie świadomości. Pewnie też dużo można znaleźć u papieża JPII w triadzie Osoba-czyn-odpowiedzialność.

    Pewnie uczuliłem się na kreowanie medialne i upraszczam zanadto. Jestem przeciwko kreowaniu siebie pod jakieś zamówienia np. rynku. Jest to chyba nadużycie słowa, chodzi pewnie bardziej o dostosowywanie się. Wierzę natomiast, że odpowiedzialne wybory i czyny tworzą nas, współtworzą, dokładnie mówiąc.

    Ostateczność, to taki mój późny wynalazek. Mam wtedy na myśli wartości, które usprawiedliwiają moje życie w moich własnych oczach. W młodości pewnie nie chciałbym słyszeć o żadnych ostatecznościach. Teraz znajduje w nich ukojenie. Może one nam towarzyszą całe życie, ale czasu trzeba, żeby je przyjąć i uznać za własne.
    Najważniejsze zasady maja charakter ostateczny, przykazań nie dyskutujemy, choć w różnych okresach życia bywa, że się opieramy. A one są. Dla naszego i większego dobra.

    Ciebie (też)prowadzi mądry duch. Dziękuję. Amen :-)

    OdpowiedzUsuń
  12. Jak widzę, nie tylko życie ucznia pełne jest trudności :) Miło jest czasem doświadczyć takiej innej, być może szerszej perspektywy; bo faktycznie, dla mnie życie jest teraz tym właśnie odnajdywaniem siebie, lecz przecież nie można szukać wiecznie i nie znajdywać, kiedyś i mi uda się wejść na ową górę. A wtedy, być może, przyjdzie czas na pogodzenie się z losem, z życiem, ze sobą.

    Bardzo mi się spodobało to rozróżnienie samoakceptacji od akceptacji siebie, faktycznie poszerza możliwość dyskusji. Jednak zastanawia mnie, jaki te pojęcia mają związek z czasem. Bo akceptując swój los, dotykamy jednocześnie przeszłości, teraźniejszości i przyszłości.

    To, kim jesteśmy, zawdzięczamy określonym ludziom i wydarzeniom, które nas, świadomie bądź nie, uformowały, wychowały, przystosowały do własnych realiów egzystencji. Akceptując naszą przeszłość pozwalamy jej mieć na nas wpływ, zgadzamy się na piętno, które odcisnęło na nas środowisko, na którego wybór nie mieliśmy wpływu. Pamiętamy popełnione błędy, nierozwiązane problemy i niezrealizowane marzenia, lecz godzimy się, by był to element naszej przeszłości, by się tego nie wstydzić, gdyż jesteśmy tylko ludźmi. Może dlatego taka akceptacja czyni nas wręcz "bardziej" ludźmi, mniej idealnymi, mniej własną projekcją siebie, a bardziej człowiekiem z krwi i kości, z historią, z życiem, z duszą.

    Przeszłość zaś kreuje przyszłość, do pewnego stopnia, który to stopień też wymaga pewnego od nas przyzwolenia. Wszystko ma swoje konsekwencje, ciąży na nas pewna odpowiedzialność za popełnione czyny, i to też trzeba zaakceptować. Lecz przyszłość jest pełna niespodzianek, jest niepewna, wręcz ryzykowna, i na to ryzyko też warto przystać, by pełniej doświadczyć życia.

    Jest też teraźniejszość, w którą według mnie wpisuje się zaproponowany przez Pana sens samoakceptacji. To, jacy jesteśmy, jedyne na co mamy wpływ, też prosi się o przyzwolenie na byt. Może nam być dobrze ze sobą, albo możemy się chcieć zmienić. Nie naruszając akceptacji siebie, skupionej wokół przeszłości i przyszłości, buntujemy się przeciw efektom, skutkom lub implikacjom tych dwóch czasów, lecz nie przeciw nim samym, gdyż to rzeczywiście nie miałoby sensu. I tak by można zachować spokój ducha, niezmącony ani negacją przeszłości, ani strachem przed przyszłością, jednocześnie mając w sobie siłę i możność zmiany samego siebie.

    OdpowiedzUsuń
  13. Jeśli to ma sens, to właśnie zrobiłem kolejny mały kroczek na drodze do akceptacji siebie! ;) Dziękuję Panu za wskazanie mi drogi. Dobrze jest mieć takiego mądrego ducha.

    Mam nadzieję, że na Ingardena i w ogóle na chwilę z filozofami znajdzie się czas, jak już przebrnę przez szkolne lektury. Zawsze chciałem poczytać trochę prawdziwej, pełnokrwistej filozofii.

    I na koniec, ostateczności. Czyli przez to pojęcie rozumie pan ogólnie te wartości, którymi warto się w życiu kierować? Ich "ostateczność" nadaje im wymiar nie tylko wieczny i ponadczasowy, ale także uniwersalny i na swój sposób obiektywny, lecz w pewnym sensie domagający się i wymagający subiektywnej akceptacji. A z tym zwykle mam pewne opory, jak pewnie wielu z nas, młodych, z akceptacją czegoś, co się w pewien sposób narzuca, nawet samo z siebie. Wolałem (bo sam już nie wiem, co o tym myśleć teraz, jestem w trakcie wyrabiania sobie zdania) samemu dojść do tego, do tych wartości, w jakiś dziwny, często nie do końca zrozumiały sposób, ale mimo wszystko wciąż tkwi we mnie przekonanie, że to, do czego dojdziemy sami, ma w dziwnie niewytłumaczalny sposób większą wartość od czegoś, co po prostu przyjmiemy. Może dlatego zdecydowałem się prowadzić bloga, a nie czytać książki. I nie wiem, czy to jest zwykła przekorność, pozorna samowystarczalność i zamaskowana pycha, czy też naprawdę tkwi w tym cząstka prawdy.

    Ja również mam poczucie pewnego zagubienia. Wiem, że mógłbym po prostu wrócić do starego porządku, odrzucić wątpliwości i żyć po bożemu, ale to by nie rozwiązało problemu, a jedynie go ukryło. On by wrócił, później. Co więcej, nie jestem nawet w pełni świadom swoich wątpliwości, co tym bardziej utrudnia mi ich rozwiązanie oraz dyskwalifikuje mnie we własnych oczach (bo uważam, że to, czego nie da się opisać, jest fałszywe lub wręcz nie istnieje). Jakoś tak... jakby, moja (zaznaczam) wiara przestała mi odpowiadać, lecz nie umiem się rozwinąć, dojrzeć. A wydawało mi się, że przecież taki jestem już dojrzały... A tu - bum! I wszystko się rozsypało.

    OdpowiedzUsuń
  14. To piękna i mądra lektura. Zajrzałem, sprawdziłem za późno, na dzisiaj (23.15). Mózg mi już nie pracuje tak ochoczo nocą. Ale wiem, że jak najszybciej chcę tu wrócić. Jestem dialogiczny, inaczej mnie nie ma. Dobrej nocy wszystkim szukającym prawdy. Tomasz Mann wychwalał dobry sen, napisał spory esej. Ja kiedyś też mówiłem o sakramencie snu.

    OdpowiedzUsuń
  15. A dzisiaj dam link do tekstu, który dopiero zacząłem czytać. Ktoś w nim uważa powstanie filozofii dialogu za jedno z „największych duchowo-intelektualnych wydarzeń minionego wieku”.

    http://www.czasopismofilozoficzne.us.edu.pl/pliki/nr_4_5/czasfilo4_5_biela.pdf

    No i ponieważ mam wielki szacunek dla Edyty Stein i dobrze mi się kojarzy "dialogiczność". Wrócę tu :-)

    OdpowiedzUsuń
  16. Pisanie, prowadzenie bloga, daje szansę na obiektywizację.
    Co do ostateczności - są to moje ostateczności, choć patrzenie w takiej perspektywie nie jest moim wynalazkiem. W kulturze funkcjonuje łacińska sentencja "Sub specie aeternitatis". To chyba jest dość powszechna potrzeba ludzi wychowanych w kulturze chrześcijańskiej i pewnie innych. Powszechna?
    W takich wartościach większość z ludzi jest wychowywana: miłość, wierność, rodzina... Część wartości gubimy, część się nam nie potwierdzi w trakcie osobistego życia, ale z czasem niektóre stają się wiodące. Dobrze jest w późnej pięćdziesiątce mieć takie,które usprawiedliwiają nasz byt :-)
    Dla mnie takiego znaczenia nabrała zasada jedności, przez którą rozumiem twardy rdzeń wartości, które towarzyszą mi całe życie, ta sama żona, ta sama rodzina, ta sama Ojczyzna, ten sam patriotyzm, spójność koncepcji człowieka i zainteresowań nim w obrazach literackich, filozofii, teologii... Jesteś częścią tej jedności, skoro poznaliśmy się przez jednego z Kapaonów, który niesie w sobie bliskie mi ideały. Wiem, że o tym aspekcie życia mało się mówi. Dla mnie jest jednym z najważniejszych. Nie możemy go założyć sobie. Możemy tylko starać się być wierni wartościom nam przekazanym i tym, które w trakcie uczciwego samokształcenia się przez całe życie uznaliśmy za najważniejsze dla ludzkiej kultury w szerokim rozumieniu.

    Jedność nie od razu jest widoczna. Najlepiej pewnie ex post. Ja już wchodzę na szczęście w ten wiek :)
    Jedność wymaga chyba potwierdzania w faktach, choćby w Łazarzach i całej siódemce. Chciałbym wnieść swój głos o jedności do dyskusji o człowieku.

    OdpowiedzUsuń
  17. Ten głos powyższy oczywiście zabieram w rozmowie z Mizinem :)

    OdpowiedzUsuń
  18. Akceptację można ćwiczyć w codziennym modlitewnym Amen. W takim Amen, jest chyba wszystko, wystarczy dłużej pomilczeć, posiedzieć, poklęczeć, jak kto lubi, ale z Amen z tyłu głowy i w głębiach duszy...

    OdpowiedzUsuń
  19. A do takiej modlitwy wystarczy malutka wiara, jak najmniejsze ziarno...

    OdpowiedzUsuń